Z reżyserem filmu "Amerykański sen"
Markiem Skrzeczem oraz odtwórcą głównej roli Szymonem Siwcem rozmawiają Dawid
Dróżdż i Maciej Karwowski
Dawid Dróżdż: Umiejscawia pan akcję swojego
filmu, a wcześniej teledysków, Fisza czy Ostrego, na prowincji- dlaczego? To kwestia walorów wizualnych?
Marek Skrzecz: Tak, przede
wszystkim walory wizualne, też uwarunkowania społeczne, odmienny charakter
ludzi, ale in plus. Tam łatwiej
nawiązać kontakt z człowiekiem, porozmawiać z nim. W mieście to zanika. Ja
jestem z Warszawy, w pewnym sensie lubię to miasto, ale mam wrażenie, że tam
człowiek jest oddzielony od drugiego. Prowincja jest dla mnie jakimś oddechem.
D.D.: W warstwie wizualnej "Amerykańskiego
snu" widać inklinacje do teledyskowości, choćby w scenach walki czy
funkcji muzyki.
M.S.: Bardzo się
cieszę, że to zauważyłeś – jesteś młodym człowiekiem, to pewnie dlatego. Jeżeli
chodzi o fach reżyserski, to w głównej mierze jestem samoukiem, choć skończyłem
szkołę dwuletnią. Wykorzystuję inspiracje z dzieciństwa czy okresu dojrzewania
– oglądałem, jak pewnie większość widzów, produkcje hollywoodzkie i teledyski
właśnie. Dorastałem w latach 90-tych, złotej erze MTV, każdy nowy teledysk był dla
mnie wydarzeniem i myślę, że to mi zostało. Może oglądając teraz rzeczy z
tamtych czasów już mnie tak nie kręcą, ale nawiązywanie do teledyskowej formy
sprawia mi olbrzymią przyjemność przy realizacji – ujęcia w slow-motion to mój fetysz. Oczywiście
nie stosuję tego tylko dla funu, ale żeby podkreślić dramatyzm sytuacji.
Bywa to dość karkołomne. Scena walki Szymona, kręcona w slow-motion, to
chyba najdłużej montowana scena w filmie, to była katorga. Ale udało się, jestem
z niej zadowolony. Wyszła dramaturgicznie ok, moje myślenie się sprawdziło. Wrestling
daje okazję, żeby film zrobić bardziej efekciarsko.
Maciej Karwowski: "Amerykański sen"
jest filmem lekkim, bardzo zabawnym. Czy komizm, jaki został uzyskany, wynika z
tego, że te sytuacje jakoś naturalnie były przaśne, czy może był zamysł na to,
by w pewien sposób, może nie ośmieszyć, ale sprawić, by ci bohaterowie byli dla
nas zabawnymi?
M.S.: Z tą
śmiesznością było różnie. Początkowo, będąc w Głuchołazach, skąd dość blisko o
granicy z Czechami, trochę czuliśmy się jak w konwencji czeskiego filmu. I to
zostało na końcu. Mieliśmy dużo materiału i były sceny smutniejsze, ale serce i
dusza podpowiadały, żeby iść w kierunku bardziej zabawnym. I to się sprawdziło.
Widzowie lubią się śmiać, a dobrze, jak się śmieją z rzeczy – nie mówię, że
jakichś strasznie mądrych – ale nie prymitywnych. To jest lekkie i wydaje mi
się, że gdzieś tam mi bliskie. To chyba też oddaje mój charakter jako człowieka.
M.K.: Jak to było z tą lampą, która została w
filmie zbita? Szymon tam mówi ,,Chłopaki, zaraz zbijecie, będzie problem’’ – czy rzeczywiście rozbicie było przypadkiem, czy może to jakiś
wpleciony element fabularny?
M.S.: Czy ta
scena została wymyślona? Tak pół na pół. Byliśmy z chłopakami w opuszczonym
ośrodku wczasowym, nie mieli nic do roboty, więc się szwendali, a my to
kręciliśmy. Ten, który rozbija tę lampę, Michał, jego zawsze nosiło. Gdy
chłopaki się rozłączyły, powiedziałem mu, że jak już ma zbijać którąś z lamp,
to niech zbije tę jedną, może się to przyda. On ich jakby chciał przestraszyć,
bo strasznie się bali, że tam wyleci jakiś dozorca. Michał nie miał obiekcji,
żeby tam potłuc wszystkie szyby.
D.D.: Mówił pan o tym, że było bardzo dużo
materiału. Była szansa, żeby poprowadzić narrację w zupełnie innym kierunku? W
sensie, jakie były inne pomysły?
M.S.: Był bardzo
rozbudowany wątek szkolny, bo Szymona obserwowaliśmy podczas egzaminów. Życie kościelne też było rozbudowane.
Mieliśmy dużo materiału, gdzie on się szwenda z kolegami - np. uczyli się
jeździć samochodem. Też się z dziewczyną jakąś spotykał, ale to rozeszło się po
kościach. Dużo obserwacji życia codziennego. Przyjeżdżając tam co miesiąc na
tydzień, co chwilę coś nowego mnie zaskakiwało. Już miałem tego trochę dosyć,
bo to było kompletnie nieprzewidywalne. Nie wiedziałem, w jakim kierunku ten
film idzie. Dopiero jak Szymon pojechał na tę szkółkę wrestlingu, szkielet
filmu zaczął się wydobywać.
D.D.: Zaciekawił mnie wątek z kościołem. Skąd to
się wzięło?
M.S.: Szymon był
po prostu ministrantem. To był dar od losu, bo to kontrastuje z wrestlingiem i
jest dosyć komiczne. To, co się tam dzieje u Szymona to 100% prawdy, to
26-minutowy skrót z dwóch lat życia bohatera. Nie wiem, czy bym się porwał
drugi raz na robienie czegoś takiego. Tutaj było duże ryzyko, że to się nie
uda.
M.K.: Znalazłem informację, że był pan asystentem
montażysty przy filmie "Czarny Czwartek". Na czym to polegało
i czym to stanowisko różni się od głównego montażysty?
M.S.: To bardzo
rozległe zagadnienie. Główny montażysta nie tylko skleja, on ma pieczę nad
strukturą dramaturgiczną filmu. Próbuje materiał zmontować intelektualnie, tak
by ułożyć sens, by film był ciekawy i czytelny. Jeżeli chodzi o asystenturę, to
polega ona głównie na pomocy technicznej, żeby on się nie musiał zajmować
rzeczami typu wgrywanie materiału. Ale bywa tak, że główny montażysta daje coś
do zmontowania czy podmontowania jakichś pierwszych tzw. układek czy fragmentów
scen. Jeśli chodzi o "Czarny czwartek", to zmontowałem tam
bodajże jedną scenę, ale głównie pomagałem Rafałowi Listopadowi od strony
technicznej. Koordynowałem też pionem od efektów specjalnych związanych z
wymazywaniem elementów scenografii, dodawaniem jakichś strzałów. Z tego, co
wiem, montażystka Scorsese [Thelma Shoonmaker – przyp. red.], która montuje z
nim wszystkie filmy od jakichś 40 lat, ma z pięciu asystentów. Nie wiem, czy można
ich jeszcze nazwać asystentami, oni podmontowują jej cały materiał i ona siada dopiero
do tego ze Scorsesem. Więc to różnie na świecie się odbywa.
D.D.: Szymon, wrestling jest dla ciebie tylko
odskocznią od monotonii życia na prowincji czy czymś więcej? Jak postrzegasz
ten sport?
Szymon Siwiec: Ja
wrestling postrzegam jako mega hobby. Od zawsze strasznie się fascynowałem tym.
Jak była tylko opcja, kiedy dowiedziałem się, że jest gala, potem zapisy do
szkółki wrestlingu…
D.D.: To było zanim zagrałeś w teledysku
O.S.T.R.-a?
S.S.: Wtedy
bawiliśmy się tak podwórkowo bardzo i w ogóle do teraz nie mam pojęcia, jak to
się stało, że Marek nas znalazł. To, co wrzucaliśmy na Youtube’a miało po 200
wyświetleń, więc to graniczyło z cudem. Przyjechali do nas i mówią - "mamy
pomysł na teledysk, coś tam zróbmy". Później dopiero odezwał się do mnie
Marek, że chce pokombinować z filmem dokumentalnym i czy byłbym chętny.
Powiedziałem od razu, że nie ma sprawy, to będzie niesamowita przygoda. I się
zaczęło.
M.K.: Ile w wrestlingu jest realnych zapasów,
bicia się, a na ile jest to odgrywanie?
S.S.: Ciężko to podzielić na jakiekolwiek procenty. Ogólnie cały zarys walki jest skryptowany, to kto wygra też jest od
razu wiadome. Ale to nie jest tak, że to nic nie boli, gdyż nie da się
niektórych ciosów czy upadku na matę zamarkować. To, że to jest udawane nie za
bardzo mi się podoba, ale to i tak naprawdę boli i ludzie też odnoszą kontuzje.
Dlatego tak dużo ćwiczmy, żeby wszystko opanować do perfekcji.
M.K.: Ty masz
jakieś kontuzje na koncie?
S.S.: Na szczęście nie.
D.D.: Dlaczego wrestling w Polsce jeszcze nie
odnosi sukcesów?
S.S.: Myślę, że
to efekt słabej promocji oraz tego, że ludziom to się wciąż kojarzy tylko ze
Stanami, z WWE. A my zaczynamy już współpracę na poziomie europejskim i
przyjeżdżają do nas wrestlerzy choćby z Niemiec, robią swoje walki, trenują nas.
Ostatnio moi koledzy byli na treningu z gościem, który jest w WWE, więc to jest
już jakiś poziom. W wrestlingu chodzi o kontakty – jeśli ktoś cię nie zna, to
ci nawet ręki nie poda. To wszystko jest kwestia doświadczenia. Strasznie ciężko
jest zacząć, zwłaszcza w Polsce.
D.D.: Przewidujesz kontynuację kariery w filmach
lub teledyskach? A może są już jakieś propozycje?
S.S:. Dostałem
jedną propozycję, ale niestety nic nie mogę powiedzieć na ten temat, gdyż
jeszcze nie zaczęliśmy, ale to będzie fabuła. Fajna sprawa, zawsze chciałem być
aktorem. Myślę, że jak skończę szkołę, to pewnie pójdę w kierunki aktorskie, bo
to fajna sprawa.
Wywiad przeprowadzony 15. sierpnia 2017 roku podczas 44. Ińskiego lata filmowego. Rozmowa pierwotnie ukazała się na łamach gazety festiwalowej "Ińskie Point".
Komentarze
Prześlij komentarz