Z reżyserem "Za niebieskimi drzwiami",
Mariuszem Palejem, rozmawiam 23 września 2017, tuż po pokazie filmu,
zorganizowanym przez Stowarzyszenie Niezależnych Twórców Filmowych Perspektywa
w kinie Hel w Pleszewie.
Maciej Karwowski:
Skąd pomysł na kino dziecięce jako debiut? I dlaczego "Za niebieskimi drzwiami" Marcina
Szczygielskiego?
Mariusz Palej: To bardzo długo historia. Od początku
myślałem o filmie dla dzieci. Zacząłem więc pracę nad projektem o moim
rodzinnym mieście pt. "Czakram mocy".
Ale pewnego dnia zadzwoniła do mnie aktorka, którą pamiętałem sprzed lat z
Krakowa, z propozycją współpracy przy filmie. Myślałem, co ona mogłaby zagrać,
to bardzo wyrazista osobowość, z wyjątkowo oryginalną urodą, która by najlepiej
pasowała do filmów Almodovara. Intuicja mnie nie zawiodła. Okazało się, że
przygotowywany jest film dotyczący tematyki LGBT i poszukiwany jest reżyser. A
swoją historię chciałaby opowiedzieć Anna Grodzka. Więc porzuciłem dziecięcy
projekt i razem z tymi samymi scenarzystkami pracowaliśmy dwa lata przy dwóch scenariuszach
o tej tematyce. Jeden był oparty na życiorysie Anny Grodzkiej, a drugi na
podstawie historii, jakie nam opowiedziała - dramatycznych zdarzeniach
dotyczących szeroko pojętej nietolerancji. Przerażające, mocne, pełne przemocy
i cierpienia historie. Myślałem, że skoro w Polsce następuje przełom, pani Anna
akurat została parlamentarzystką, to jest to film na tu i teraz. Jednak do tego
kontrowersyjnego tematu trudno było pozyskać środki. Jedno ze spotkań
zaowocowało zaskakującym zwrotem akcji. Jednemu z producentów opowiedziałem o
idei filmu dla młodego widza, który leżał i czekał na swój czas – idea bardzo
mu się spodobała, bo miał podobne aspiracje. Po lekturze zaproponował dalszą
współpracę, jednak moją wizję określił jako hollywoodzką, bez kompleksów.
Zaproponował, czy nie mógłbym wybrać jakiejś polskiej książki do
zekranizowania.
To trochę mitologizacja, ale to dzieci wskazały
nam tę książkę. Ale jest 100% prawdą, że gdyby im się nie podobała, to bym jej
nie brał pod uwagę. Pamiętam jeden punkt z metodyki zuchowej - bawiąc, uczyć.
Szukałem historii, aby to nie była li tylko rozrywka; żeby film dotykał ważnego
tematu. Cieszy mnie, że uwagę na ten fakt zwróciły recenzje. W najśmielszych
marzeniach nie spodziewałem się aż tak dobrego przyjęcia krytyki. Kiedy
decydowałem się na "Za
niebieskimi drzwiami" pierwowzór literacki nie widniał na liście
lektur, to też było dla mnie ważne. Bo w polskim kinie był taki okres, że
robiło się lekturki, po to, żeby zapędzić szkoły. W międzyczasie polska
publiczność się zmieniła, dziś nie wystarczy tylko zekranizować lekturę, by
zapewnić sobie publiczność.
Jako dziecko zaczynałem w świecie ubogim w
kontent, gdzie był tylko jeden kanał w czarno-białej telewizji. Za to pod tym
względem doskonały, że to tam zobaczyłem wszystkie filmy Kurosawy czy
Felliniego. Moje pokolenie z czasem zaczynało mieć jakiś tam dostęp do nowych
filmów ze świata poza klasykami. Najpierw były Konfrontacje (ale to było zaledwie kilkanaście tytułów rocznie i na
tym koniec), potem zaczęła się epoka kaset VHS; sam prowadziłem taki DKF w moim
liceum, gdzie jako pierwszy film puściłem "The Wall". A dzisiejsi młodzi ludzie wychowują się w świecie,
gdzie kontentu jest niezliczona ilość, premiery kinowe trafiają do nas tego
samego dnia, co na całym świecie, internet obfituje w dostęp do platform VOD, a
kanałów w podstawowym pakiecie kablówki jest kilkadziesiąt. Oczywiście jest w tym
natłoku też dużo słabych rzeczy, ale clou
jest takie, że współcześni młodzi ludzie mają nieograniczony dostęp do szalenie
bogatej różnorodności wizualnej. Nie można przed nimi ukryć postępu i nowych
technologii, które odmieniają kino. Trzeba też wspomnieć o doskonałych
graficznie grach jak choćby polski "Wiedźmin”
(niby od 18 lat, ale oczywiście wszyscy w to grają). Można postawić tezę, że
współczesne dzieci to najlepiej wyedukowane wizualnie pokolenie i, aby
przyciągnąć ich do kin, trzeba naprawdę zaskoczyć i jakość filmu jest kluczowa.
Ale jak zrobić film, jaki mi się marzył, nie mając środków jakimi
dysponują produkcje zza oceanu?
Kiedy byłem dzieckiem, fascynował mnie np.
"Rękopis znaleziony w Saragossie"
czy "Sanatorium pod klepsydrą"
Wojciecha Jerzego Hasa - filmy te pokazywały, że można zrobić w Polsce
oniryczne kino fantasy, nie dysponując komputerowymi efektami specjalnymi.
Rozrzuciwszy trochę złomu i wysypawszy symetrycznie kopy z piasku powstał
fantastyczny przeszywający dreszczem post-apokaliptyczny świat w "Stalkerze". Pomyślałem więc, że to
możliwe i postanowiłem zrobić film, który będzie miał swoją ambicję plastyczną
i konstrukcyjną, a co najważniejsze będzie poruszał ważny temat oraz pobudzał emocje młodego
widza.
A w "Za niebieskimi drzwiami"
widzimy bohatera w izolacji, ale jego stan, śpiączkę, można traktować
wielorako; można żyć i nie żyć do końca, można być jak za szybą. Gdy film zobaczył pewien spec od marketingu, powiedział
"To jest klika tysięcy widzów, jeden weekend w kinie i w poniedziałek nas
zdejmą". Tymczasem nasze otwarcie było większe niż "Magicznego drzewa". Do tej pory
film Andrzeja Maleszki był benchmarkiem,
a jego całościowy wynik box-office oscylował wokół 190 tysięcy widzów, nam udało
się osiągnąć wynik blisko 250 tysięcy. Okazało się, że polskie dzieci nie
pragną tylko prostej rozrywki, jak uważa wielu naszych decydentów. Widownia z
tygodnia na tydzień rosła, poszła dzięki szeptance. Dystrybutor obawiał się
robić konferencję prasową przed premierą, bał się reakcji ludzi na wieść o
podjęciu tematu śpiączki. A okazało się, że Polacy pragną wzruszeń, mądrych
tematów i nie chcą tylko landrynek. A do tego jeszcze można pomóc – bowiem każdy
bilet był cegiełką dla fundacji Akogo?.
Udało się połączyć rozrywkę, jaką jest film przygodowy fantasy, z kształtowaniem
odpowiedzialności społecznej i realną pomocą fundacji. I, co ważne, po tym
filmie jest pretekst, aby porozmawiać z dziećmi o ważnych sprawach.
Było to na ten moment największe otwarcie
ostatniej dekady. Ale kiedyś polskie filmy dla dzieciaków robiły milionowe
wyniki. Mam nadzieję, że to wróci. Trudno się porównywać do zamierzchłych
czasów, rynek się zmienił. Wtedy były tylko polskie filmy, nie miały one
konkurencji, potem nagle znaleźliśmy się
(polski rynek filmowy) jak dzieci we mgle, bo zachodni dystrybutorzy mieli
nowoczesne narzędzia marketingowe, a my dopiero się ich uczyliśmy. A też nigdy
nie będziemy dysponować machiną promocyjną, jaką dysponuje globalny gracz.
Jednak rodzime historie potrafią zdobywać serce widza. Pokazują to rekordowe
wyniki box-office'u polskiego kina dla dorosłych. Wierzę głęboko, że polskie
kino dla dzieci jest na tej samej drodze.
Miałem w życiu etap wideoklipowy,
dokumentalny, serialowy, potem przez chwilę reklamowy. Mierziło mnie to, bo
robienie filmu o majonezie jest naprawdę strasznie jałowe. Zrezygnowałem z
takiego życia, co niestety oznaczało obniżenie statusu finansowego. Ale za to
bardzo się dobrze czuję, bo sam widzisz, jak wspaniale wyglądają spotkania z
publicznością mojego filmu, dzieciaki są zadowolone, zadają z entuzjazmem
dziesiątki niezwykle konkretnych pytań. Jeździmy po całej Polsce, mamy
poczucie, że robimy coś dobrego i że udało się zrobić pewną rewolucję – to
pierwszy film w Polsce, który spróbował opowiadać nowoczesnymi środkami, a
przede wszystkim zerwać z landrynkowym słodzeniem dzieciom. A, co
najważniejsze, pokazał że Polski widz, również ten najmłodszy, jest gotowy do
poważnej rozmowy.
M.K.: Wspomniał
pan o tym, że bilety były cegiełkami dla fundacji Ewy Błaszczyk - jak doszło do
tej współpracy i czy warunkowało to jej udział w filmie?
M.P.: Nie było takiego warunku. Ta idea zrodziła
się w sposób naturalny. W moim debiucie operatorskim pt. "Bezmiar sprawiedliwości", Ewa
pojawiła się w epizodzie jako ławniczka. Wydawała mi się wówczas najbardziej
zimną i niedostępną osobą na świecie. Gdy zacząłem czytać "Za niebieskimi drzwiami" i "zobaczyłem"
postać ciotki, oziębłej emocjonalnie i z dystansem do dzieci, widziałem właśnie
twarz Ewy, to była czysta podświadomość. Dzięki „Za niebieskimi drzwiami” odkryłem ją dla siebie jako człowieka i
przekonałem się, że jest jedną z najcieplejszych osób, jakie dane mi było
dotychczas poznać. Marcin Szczygielski, gdy z producentem zadzwoniliśmy do
niego w sprawie kupna praw do ekranizacji, powiedział "Wiesz, jak to
pisałem, myślałem o Ewie". Z kim robić taki film, opowiadać o śpiączce,
jak nie z Ewą Błaszczyk? Skoro tu w realu jest „aniołem”, który opiekuje się
dziećmi w zawieszeniu między życiem a śmiercią, a w filmie ciotka głównego bohatera
opiekuje się nim, gdy ten staje się więźniem swojej podświadomości, kiedy
zawisa pomiędzy życiem a śmiercią. Ale potem to Łukasz ratuje ciotkę, wpuszcza
do niej ptakoważki, one zjadają jej bujne włosy, które urosły po zainfekowaniu
świata przez Krwawca. Włosy, nici i pajęczyny rozprzestrzeniają się jak
wirus, są wizualizacją jego złej mocy. Ptakoważki wydziobują je z jej głowy.
Ciotka łysieje jak po radykalnej procedurze medycznej. A kiedy
Łukasz wybudza się ze śpiączki, okazuje się, że ciotka już od dawna nie
żyje, umarła w wyniku ciężkiej choroby.
M.K.: To, że to
tylko sugestia, że ogolona głowa jest być może kwestią choroby, to znakomity
zabieg.
M.P.: Nie ma o tym ani słowa, ale widzowie to
fantastycznie odbierają. Dzisiejsze spotkanie potoczyło się głównie w stronę
aspektu techniczno-plastycznego, ale są takie, gdzie dominują emocje i
poszukiwanie przez młodych sensów. Szczególnie wzruszające są spotkania w
szkołach integracyjnych i specjalnych. To dzieci z deficytami, to pewnie
dlatego ta historia jest im szczególnie bliska. Zupełnie pomijają pytania o
technologie, która je fascynuje, rozmawiają z nami o swoich emocjach i często
pojawiają się łzy. Na którymś spotkaniu w Krakowie – nie wiedziałem, że to
szkoła integracyjna, jakoś mi to umknęło, widziałem w nich po prostu dzieci –
na moje pytanie "Kim dla was jest Krwawiec?" zgłosił się jeden
chłopiec. Cała sala na niego spojrzała, trącali się łokciami. Odpowiedział
"Śmiercią". Powiedziałem – Doskonale! To właśnie, że on wabi
"nie będziesz czuł bólu" to tak naprawdę oferta śmierci. Bohater
zaczyna wtedy uciekać – w kierunku drzwi, czyli w kierunku życia. Po spotkaniu
dyrektorka wzięła mnie do gabinetu. Powiedziała, że ten chłopiec to autysta z Aspergerem,
jest z nimi od dwóch lat i właśnie po raz pierwszy się odezwał. Oderwany od
rzeczywistości, wyizolowany w swoim świecie, bezbłędnie odczytał coś, co my
dopowiedzieliśmy sobie jedynie pozakadrowo. Pozornie banalnych wzruszeń jest
więcej. Nauczyciele często dziękują, że nawet te najbardziej oporne na czytanie
dzieci, gdy zobaczyły film, zaczynają czytać, bo chcą go porównać z
pierwowzorem literackim.
Ciotkę w filmie uśmierciłem, w książce ona się
znajduje na końcu i mamy bardzo słodki happy
end. Pomyślałem, że to ciekawsze, że to jest kompletna imaginacja chłopca,
że cała ta wizja jest zbudowana ze strzępów, które opowiada mu matka. Że jednak
coś się przebija, kiedy ona jest przy łóżku. Nie chciałem pytać Ewy, co dzieci
widzą podczas śpiączki, bo czuję się reżyserem-malarzem, widzę obrazami, mogłem
to wymyślić sam. Ale jedna rzecz była szalenie inspirująca. Ewa powiedziała mi,
że dzieci, kiedy się budzą, zawsze pamiętają obecność bliskich. To mnie
natchnęło do tego, jaka musi być oś filmu. De
facto to kino drogi, bohater pokonuje podróż, dokonuje się jego przemiana,
wychodzi z izolacji, przestaje być bierny. Ale tak naprawdę to historia o
obecności matki, bo to, co złe, co zdarza się w tym śnie, to jego oddalanie się
od rzeczywistości, skręcanie w stronę ciemności – umierania. Ale dobro, które się
tam zjawia, ten dom, ciotka i tak dalej, to są jej opowieści przy łóżku. Zatem
to miłość matki budzi go do życia.
Ewa poświęciła całe życie, by budzić dzieci ze
śpiączki. Przekuła największe nieszczęście swojego życia w wielkie dobro.
Myślę, że byłoby wielkim faux paux,
gdyby Ewa nie zagrała w tym filmie. I w naturalny sposób wyszło, żeby się
podzielić zyskami i razem budzić do życia kolejne dzieci z Kliniki Budzik.
M.K.: Drugim
ważnym nazwiskiem w tej obsadzie jest Michał Żebrowski. Jak został zaangażowany
w produkcję?
M.P.: Chciałem, żeby Krwawca grał Kot. Z nim
rozmawiałem wcześniej też o jednym z tych odważnych scenariuszy LGBT. Niestety
zderzyły się nam terminy z inną jego produkcją. I zaczęło się gorączkowe
poszukiwanie. A wcale mi nie zależało na wyświechtanych komercyjnie nazwiskach.
Gdyby to miał zagrać na przykład Karolak, to bym miał poczucie dużego
kompromisu, wręcz przegranej przez schlebianie mainstreamowym gustom. Tu nawet
nie chodzi o konkretne osoby, tylko ikoniczną komercyjność, która odbiera
filmowi jego autonomiczność, niepotrzebnie przyćmiewa nazwiskiem/marką i jest
tanim chwytem. A chodzi o to, by mieć dobrego aktora jak Magda Nieć czy Adam
Ferency, którzy mi się kojarzą z dobrym teatrem i teatrem telewizji. Czy Teresa
Lipowska, która ostatnio gra już tylko w "M jak miłość", ale, obok niedawno zmarłego Witolda Pyrkosza,
swoim warsztatem broni ten dość mainstreamowy serial.
Musiałem wykonać jakiś gest wobec producenta i
dać mu jedno medialne nazwisko. Pomyślałem, że dla aktora takiego jak Żebrowski
będzie to ciekawym wyzwaniem. Ściągam z niego blichtr komercyjności, daję
możliwość zrobienia czegoś zupełnie innego. I on pokazał, jaki ma dystans do
siebie – amant polskiego kina daje się zamknąć w silikonowej masce, gra potwora,
a jego głos jest zniekształcony, dla wielu wprost nierozpoznawalny. Ja dzięki
temu nie mam poczucia, że idę na kompromisy, aktor robi coś kompletnie wbrew
swojemu emploi i producent też jest
zadowolony.
M.K.: Postać
Krwawca wygląda bardzo charakterystycznie i, powiedziałbym, wręcz ikonicznie.
Czy ma pan świadomość, już mówiąc również o całości, że stworzył film, który
jest pewnym przełomem, bardzo istotnym dla polskiego kina dla dzieci? W
ostatnich latach mieliśmy tych filmów ledwie kilka, od wspomnianego "Magicznego drzewa", które było
znakomite, był "Felix, Net i Nika"...
M.P.: Niestety dla tego filmu tylko 40 tysięcy
widzów.
M.K.: ..."Klub włóczykijów"...z Karolakiem...
M.P.: Około 140 tysięcy [dokładnie 131,062 – przyp.
red.] Mam ogromny szacunek dla pana Maleszki, dotychczasowej ikony kina
dziecięcego, szkoda że nie kręci już filmów; teraz zajmuje się pisaniem
książek. "Felixa, Neta i Niki"
nie mogę ocenić, bo go nie widziałem, ale widać podjęte ryzyko – efekty i ciekawy
temat cofnięcia w czasie. Szanuję realizatorów za odwagę i cieszę się, że po
długiej przerwie ktoś w ogóle znowu spróbował zrobić film dla dzieci. A "Klub włóczykijów" oglądałem i,
szczerze, widzi mi się on jako serial telewizyjny i to z najgorszej mainstreamowej
stacji w Polsce. Najgorsze było sztuczne pompowanie pompatyczną muzyką; na siłę
próbowali zrobić Hollywood, niepotrzebnie. Potem powstał mój film i, co ważne, zaistniał
w świadomości społecznej.
A przecież kiedyś tych filmów powstawało
bardzo dużo. Wychowało się na nich kilka pokoleń. Ale gdy skończyła się komuna,
chwilę później przestał istnieć Komitet kinematografii, Polska była w głębokim
kryzysie gospodarczym, załamał się więc system finansowania kina. Bardzo długo procedowana
przez sejm była ustawa o kinematografii (dzięki której później powstał PISF i
kino zaczęło się odradzać) i był wówczas ten trudny okres lat 90. Powstawały
filmy, gdzie latały balony z logotypami, a ludzie mówili dokładne nazwy napojów
wyskokowych, które piją. To spłycało filmy i było straszne. I, co najważniejsze,
wszyscy zapomnieli o najmłodszych widzach. Więc teraz czas na renesans.
M.K.: Trzon
pytania dotyczył świadomości przełomu.
M.P.: A, tak, to bardzo miłe. Z jednej strony to powrót
tego kina, ale też, przede wszystkim, zależało mi, żeby odejść od
obowiązujących schematów. Zawsze pamięta się tego, kto pierwszy wszedł na jakiś
szczyt, moim szczytem był nowy sposób obrazowania w połączeniu z jakimś
trudnym, mądrym tematem. Bardzo mnie cieszy, że zostało to zauważone i tak odebrane.
To duża satysfakcja. Obym mógł to kontynuować.
M.K.: Widział pan
"Tarapaty"?
M.P.: Jeszcze nie. Będę w tym roku jurorem na
festiwalu AleKino! w Poznaniu, na
którym na poprzedniej edycji zdobyłem nagrodę. A ten film pewnie tam trafi.
Teraz mam intensywną drogę festiwalową, prosto stąd jedziemy na pokaz w
Hamburgu, potem w IFF w Chemnitz. Wracam, mam razem z Wędrującym AleKinem pokaz w Cieplewie, stamtąd jadę prosto do
Nowego Sącza na KinoJazda. Wracam,
jadę do Belgii na festiwal Filem'On itd.
Więc "Tarapaty" obejrzę
dopiero jako juror. Życzę mu jak najlepiej, bez względu na to, jaki jest. Choć
oczywiście chciałbym być oczarowany jako widz. Jeśli ten film uzyska dobry
wynik, czyli utrzyma nasz albo go przebije, będzie to oznaczało tendencję
zwyżkową. To będzie sygnał dla rynku, że warto w kino dla dzieci inwestować.
Nasz film miał po dwa, trzy seanse dziennie i to tylko rano, oni mają ich dużo
więcej przez cały dzień. Widać, że rynek się otwiera. Każdy kolejny film
wznosi się na sukcesie poprzedniego, dlatego mam ogromną nadzieję, że
każdy kolejny polski film tego nurtu skomunikuje się ze swoją
publicznością i jej nie zawiedzie. Często słyszałem, że nie ma popytu na takie
kino. Ale śmiem twierdzić, że nie ma popytu, bo nie ma podaży. To powoduje
pewne absurdalne sprzężenie zwrotne.
M.K.: W "Za niebieskimi drzwiami" znajduje
się scena, chyba moja ulubiona, jakby żywcem wyjęta z horroru - gdy ciocia
Łukasza przemienia się w groźnego potwora. Na horror w Polsce również zdaje się
nie być popytu – na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat można powstały w
zasadzie tylko "Pora mroku"
i "Demon". Może warto zająć
się również tym gatunkiem?
M.P.: W scenariuszu mojego następnego filmu jest
taki element, ale idzie bardziej w stronę science-fiction. Ja bym się nie bał
podjąć rękawicy horroru ani żadnego innego rodzaju kina gatunkowego. Jest tylko jeden warunek, musiałby być
naprawdę dobry scenariusz. A propos horrorów, jak pan ocenia film "To"?
M.K.: Jeszcze nie
widziałem. Zaraz po naszej rozmowie wchodzę na seans.
M.P.: Ja jestem rozczarowany. Wyszedłem w trakcie.
Do kina przyciągnęło mnie nazwisko osławionego pisarza. Boję się horrorów, jestem
z tych widzów, którzy podskakują ze strachu i rozsypują popcorn. A na tym
filmie się nie bałem, nie czułem napięcia, nie martwiłem się o bohaterów. Ten
film trąci dla mnie kiczem i przede
wszystkim uważam, że postaci w nim nakreślone są pobieżnie w spłycony sposób.
Ale miał niesamowite otwarcie! I entuzjastyczne posty na Filmwebie – gdzie
zwykle internauci nie szczędzą ostrych opinii. Zastanawiałem się nawet, czy to
nie jakaś zmowa bezkrytycznych fanów Stephena Kinga. Ale może to po prostu nie
moje kino.
M.K.: Na
Filmwebie zdarzają się fake-konta wystawiające 10/10 i piszące peany.
Więc tamtejsze forum to nie najlepsze miejsce do zasięgania opinii. Mówi pan, że boi się na
horrorach - skąd w takim razie ta straszna scena w filmie? Mnie wydała się realnie
przerażająca.
M.P.: Nasze dziecko w naszej patchworkowej rodzinie
nie boi się wcale i się ze mnie śmieje. Tworzyliśmy ten film w ścisłej współpracy z dwoma
psycholożkami. One nas przekonały, aby nie bać się dzieci straszyć. Okazuje
się, że dzieci mają potrzebę oswajania lęków, lubią się bać. W kinie
wolą nawet dreszczyk emocji od tego, by je rozśmieszać. To naturalna potrzeba
rozwojowa. To jak jazda na rowerku z dodatkowymi kółeczkami. Takim rowerkiem
jest kino i literatura. Stąd baśnie Braci Grimm czy Andersena nie szczędziły
dzieciom strasznych scen. Ale też, co ważne, ta scena z ciotką na suficie to
kino atrakcji. Lubimy być zaskakiwani. Lubimy, jak kino łamie prawa fizyki.
Mnie jako widza tak kiedyś zaskoczył tak np. "Matrix", a ostatnio – "Ghost in the shell" i "Assassin's
Creed". Widzał pan ten
ostatni?
M.K.: Tego też
jeszcze nie widziałem. Głównie ze względu na to, że nie miałem nigdy kontaktu z
grą.
M.P.: Ja też przed filmem nie miałem. Po seansie
kupiłem ją naszemu młodemu. Nie mam do tego filmu ani nabożnego, ani
krytycznego stosunku jak gracze. To ciekawy fenomen współczesności, ten film
porównują i oceniają gracze. Widzowie porównują grę, która jest pierwowzorem
dla filmu, jak zazwyczaj czytelnicy porównują pierwowzór literacki do
ekranizacji i to budzi podobne niezwykłe i silne emocje. Ten film nie ma
głębokiej treści, ale jego VFX i malarskie zdjęcia mnie zahipnotyzowały. Trochę
mi żal radykalnych ocen z aplikacji. Może pan coś doradzić?
M.K.: Zdecydowanie
polecam polski portal agregujący recenzje krytyków i blogerów, więc osób które
już jakoś się tam znają na rzeczy - Mediakrytyk.pl.
To nasz rodzimy odpowiednik Metacritica.
Warto tam zaglądać po opinie. Wracając do pytań – był pan autorem zdjęć do
"Złotego środka" Olafa
Lubaszenki. Co pan sądzi o tym projekcie z perspektywy lat?
M.P.: Oczywiście moim marzeniem byłoby zrobienie
zdjęć do filmu takiego jak np. „Wielkie
piękno”, „Pogorzelisko”, „Tuż po weselu” albo „Polowanie”, ale niestety podobnej
propozycji nie otrzymałem. Po moim debiucie operatorskim wielu filmom
odmówiłem, bo nie spełniały moich ambicji; były to wyłącznie propozycje komedii
i komedii romantycznych, które w tym okresie w moim odczuciu były gatunkami w
polskim wydaniu zdyskredytowanymi. Jeśli już robić komercję, to marzyłby mi się
film taki jak „Wielki Gatsby”.
Takie propozycje też do mnie nie trafiły. (śmiech) A musiałem w końcu przestać
odmawiać. Ale na pewno było to ważnym doświadczeniem na mojej zawodowej
ścieżce. Właśnie po tym filmie skrzyknąłem się z moimi scenarzystkami i
zaczęliśmy pisać własne skrypty. Zaowocowało to powstaniem kilku scenariuszy. I
w końcu moim debiutem reżyserskim „Za
niebieskimi drzwiami”.
M.K.: Jak się panu
w ogóle współpracowało z Olafem Lubaszenką?
M.P.: Olaf to zupełnie inne pokolenie, to król komedii,
przy nim chłopaki nie płaczą. Szanuję go, ale bliższe jest mi pokolenie, które
robi teraz debiuty, bardzo poważnie podchodzi do filmów, wybiera poważne tematy
i polskie kino się rewolucjonizuje, jest bardzo zachodnie i współczesne. Filmy
Olafa kiedyś bardzo śmieszyły, ale ja, szczerze mówiąc, nigdy na takie filmy nie
chodziłem. Byłem z tych, który nosił welurowe buty, długie swetry i zapadałem
się w depresji przy Almodovarze, Bertoluccim czy Wong Kar Waiu. Uważałem, że
oglądanie komercyjnych filmów by mi uwłaczało. (śmiech) Dziś idę na nie z
radością, np. na „Incepcję”. Na
takiego "Assassina" też i
jestem pod wrażeniem jak kino pokonuje granice wyobraźni. Idę też dlatego, że
gra tam Fassbender, a ja po raz pierwszy go zobaczyłem we "Wstydzie" – to dla mnie jeden z
najlepszych filmów kinematografii ostatnich lat. I dlatego, że reżyser
wcześniej nakręcił „Makbeta”.
Ostatnio stanęliśmy z żoną przed naszą wielką
na całą ścianę półką z filmami. Powiedziała mi wtedy żartobliwie "Tu się
nic nie da oglądać, tu są same dramaty" (śmiech) Oczywiście takie filmy są
mi bliższe, ale każde wyzwanie filmowe jest ważne i dlatego podjąłem tamto. Te
doświadczenia dużo mnie nauczyły i w końcu skłoniły do tego, że warto być jedną
z tych osób, które kreują filmową rzeczywistość od podstaw.
M.K.: A śledzi
pan współczesne polskie kino? Co dobrego widział pan w ostatnim roku?
M.P.: Tak! Teraz w szczególności, dzięki obecności
festiwalowej z moim filmem, staram się
oglądać jak najwięcej innych filmów. Podobał mi się "Pokot", ze względu na bardzo
współczesny przekaz. Na przykład w filmie "Amok" podobały mi się zdjęcia i przede wszystkim
nieprawdopodobnie dobra kreacja Łukasza Simlata; jego rola mnie
zahipnotyzowała, powaliła. Jest to moim zdaniem jeden z najlepszych polskich
aktorów. W projekcie "Czarny młyn",
który właśnie przygotowuję, zaproponowałem mu istotną rolę.
M.K.: "Czarny młyn"? Znów Szczygielski?
Możemy się spodziewać kolejnej rewolucji?
M.P.: Bardzo bym chciał. Z dwóch powodów – po pierwsze,
tło obyczajowo-społeczne postaraliśmy się nakreślić tak, żeby było filmowo bardzo
realistycznie zarysowane. Aby mimo tego, że to film dla dzieci, wbrew
obowiązującym stereotypom na jego temat, pokazać w namacalny sposób świat
Polski B i nakreślić prawdziwych, żyjących tam dziecięcych bohaterów. Nie robić
tego grubą krechą, umownie, mówić do dzieci zmienionym, nieco piskliwym głosem.
To jest punktem odbicia do barwnego świata dziecięcej wyobraźni. Po drugie,
kiedy nadejdzie czas na dziecięcy świat fantasy, spróbować nowego gatunku i
skręcić ku science fiction. Aby w obydwu aspektach, narracji i plastyki, młodego
widza po raz kolejny zaskoczyć i, przede wszystkim, potraktować
jak najbardziej poważnie.
Wywiad autoryzowany. Użyte fotografie to materiały promocyjne producenta TFP.
0raregto_be_Rochester Terri Bashore click
OdpowiedzUsuńenidcalboa