Z
Marcinem Bortkiewiczem, reżyserem "Nocy
Walpurgi", rozmawiam 13 października 2017 roku, dzień przed premierą
jego debiutu operowego pt. "Rigoletto".
Maciej
Karwowski: Spotykamy się tu z okazji twojego debiutu w operze. W jednym z
wywiadów...
Marcin
Bortkiewicz: "W jednym z wywiadów, 19 lat temu,
powiedziała pani, że nienawidzi muzyki. Dlaczego pani wciąż śpiewa?"
M.K.:
(śmiech) ...powiedziałeś w jednym z wywiadów, że nie interesujesz się operą i
mając wybierać między teatrem a filmem, wybrałbyś film. Więc jak to się stało,
że zabrałeś się za reżyserię opery? Dlaczego Verdi i dlaczego w Poznaniu?
M.B.: Ponieważ to
Poznań zaproponował mi realizację opery, ja bym na to w życiu nie wpadł. Poza
tym, to chyba dosyć hermetyczny świat, a ja jestem skupiony na realizacjach
filmowych. Niemniej jednak można powiedzieć, że urodziłem się w teatrze. Moi
rodzice się tam poznali, a ja od 15-ego roku życia biorę aktywny udział w
działaniach teatralnych – zacząłem w Ośrodku Teatralnym Rondo w Słupsku, z
którym jestem związany do dziś sentymentalnie, ale nie tylko. Mam wrażenie, że
wychowałem się w teatrze, choć zawsze chciałem robić filmy. Ale do kina chyba
trudniej się dostać, niż do opery, wymaga to poświęceń. Teraz na pewno jest już
trochę łatwiej, ale ja zaczynałem gdy było zdecydowanie trudniej.
Na Ińskim Lecie Filmowym w 2015 roku,
po pokazie "Nocy Walpurgi",
podeszła do mnie Renata Borowska-Juszczyńska, która jest dyrektorką Teatru
Wielkiego w Poznaniu, i powiedziała "Moim zdaniem pan by znakomicie zrobił
operę. Czy nie zechciałby pan jej u mnie zrealizować?" Zgodziłem się. Tak
po prostu.
M.K.:
Lubisz eksperymenty?
M.B.: Lubię teatr. To,
że kino jest moją miłością nie znaczy, że teatr robię z musu. Wręcz przeciwnie.
W teatrze posługuję się zupełnie innymi środkami i mam lepszy dostęp do pewnego
rodzaju skrótu, którego nie mam w kinie. Kocham teatr, a opera to tak samo
teatr, tylko tam cały czas się pięknie śpiewa i ta konwencja wprowadza na
zupełnie inne tory myślenia.
M.K.:
Pracowałeś przez pewien czas w Teatrze im. Bogusławskiego w Kaliszu. Jak
wspominasz tę współpracę?
M.B.: Ciężko. Aktorowi jest bardzo ciężko na etacie. Szczególnie mi było
ciężko, ponieważ z tego się utrzymywałem. Miałem już rodzinę – żonę i jedno
dziecko – i czułem się w obowiązku ich wyżywić. Dużo nie zarabialiśmy. W
międzyczasie dyrektor Czechowski [Robert Czechowski, w latach 2001-2007
dyrektor naczelny i artystyczny Teatru w Kaliszu - przyp. red.] zobaczył moje
przedstawienie "Das Küchendrama",
w którym grałem (zresztą nagrodził to na festiwalu teatrów niezależnych w
Ostrowie Wlkp., dostaliśmy główną nagrodę) i zaproponował mi i Caryl [Swift],
żebyśmy przeszli do niego na etaty. Postawiłem warunek – że da mi coś
wyreżyserować. Zgodził się, dał mi bajkę, "Pinokia" – to był mój
debiut reżyserski na profesjonalnej scenie. Dopóki to robiłem było ok, ale jako
aktor poczułem, że wcale nie chcę być na etacie.
Kiedy pracowałem ze Staszkiem Miedziewskim, zawsze to był mój wybór,
pisałem sobie adaptacje, robiłem z nim monodramy, nasza praca był elementem pewnej
przyjaźni, jaką sobie chcąc nie chcąc ufundowaliśmy poprzez spotkanie zawodowe.
Wszystko zresztą co robiłem ze Staszkiem miało z jego strony pewien
pedagogiczny charakter. I nagle znalazłem się w zespole, w którym mam zagrać w
czymś, w czym być może wcale nie chcę grać, mam podpisywać się swoim nazwiskiem
pod czymś, pod czym może nie chcę się podpisać. Na etacie w Kaliszu
zrozumiałem, że kocham grać, kocham być aktorem, ale to jest moje hobby, nie
zawód. A to wielka różnica. Że to nie jest mój cel zawodowy, nie chcę tak
spędzić życia. Gdybym miał być aktorem filmowym, to tylko jako hobby, od czasu
do czasu.
M.K.: Miałeś
miniaturowy epizod w "Szkole
uwodzenia Czesława M.". Jak to się w ogóle stało, że trafiłeś do tego
filmu?
M.B.: Moi koledzy to robili. Widzieli mnie gdzieś na scenie, chcieli żebym
zagrał, więc zagrałem. Teraz u Kingi Dębskiej też miałem epizod. Zabawnie jest
tak stanąć po drugiej stronie kamery, ale to nic ponadto, to rodzaj hobby,
towarzyskiej pomocy.
M.K.: A co w
ogóle sądzisz o "Szkole uwodzenia..."?
M.B.: Nie mam do tego dystansu, skoro w tym grałem i robili to moi koledzy.
Zawsze niektóre rzeczy się zgrają, niektóre nie i nigdy nie wiesz tak naprawdę
dlaczego. Oglądaliśmy to z żoną i przyjaciółmi, śmiejąc się z tego, co nasi
koledzy zabawnie zagrali. Nie poszło mu za dobrze w kinach i miał średni
odbiór. Natomiast wiem, że reżyser zrobił maksimum tego, co mógł zrobić i tak
samo produkcja; czasami pewne rzeczy po prostu nie funkcjonują.
Moim zdaniem mogło chodzić o to, że ludzie generalnie nie lubią oglądać
piosenkarzy w rolach aktorskich. Choć są od tego delikatne wyjątki. W
szczególności, gdy nie wiadomo, czy on w końcu gra czy nie gra, czy to dokument
czy nie... Chyba ta konwencja zawiodła. Może liczyli, że nazwisko przyciągnie, a
to nie o to chodzi. Czesława ludzie chcą oglądać jak śpiewa, a nie jak gra. Być
może o to chodzi.
M.K.: A jakich recenzji się spodziewasz po "Rigoletcie"? Czujesz, że dobrze ci poszło?
M.B.: Ja się nie znam na operze. Kiedy po raz pierwszy to zobaczyłem, jeszcze
nieskończone, ale na scenie, to byłem trochę przerażony. Jest coś takiego,
Polański to fajnie wspomina, ale to doświadczenie wszystkich reżyserów
filmowych, że kiedy oddajesz materiał montażyście, musisz sobie zrobić wolne,
musisz się zdystansować. Montażysta to klei i potem oglądasz tak zwaną pierwszą
układkę - oglądasz ją w milczeniu i masz ochotę wyskoczyć przez okno. Miałem
takie poczucie, gdy po raz pierwszy zestawiałem
to wszystko, co tak fajnie delikatnie zrobiliśmy na malarni, gdzie wszystko
jest blisko.
Teraz jestem bardziej zadowolony, bo pewne intencje już organicznie
weszły w aktorów, już wiedzą po co, dlaczego, jak – doszlifowujemy szczegóły.
Natomiast to jest bardzo tradycyjnie zrobiona opera, z elementami znaczeniowymi
nietradycyjnie wypełnionymi, to znaczy nie tyle nietradycyjnie, co
niesztampowo. Aktorzy mówili mi "W tej scenie we wszystkich realizacjach
tak wyskakujemy, zazwyczaj w tej scenie robimy to i to, tak jest
zazwyczaj", na co opowiadałem "Ale to nie jest przedstawienie
zazwyczaj". Tylko, że w efekcie, gdy przyjdziesz i obejrzysz, zobaczysz
najbardziej tradycyjnie zrobioną operę, bo pewne elementy nie wypychają się
naprzód.
M.K.: Myślisz, że
to się spodoba?
M.B.: Nie wiem. Trzeba poczekać na premierę. Dużo ludzi jest spragnionych
tradycyjnej opery, której podobno jest coraz mniej w teatrze. Ale wiem też, że
krytyka raczej nie jest za tym, żeby wracać do XIX wieku. Więc trudno tutaj
wybrać. Ale moim marzeniem było zrobić ją możliwie najwierniej, w ramach pewnej
konwencji. Żeby zobaczyć, jak ta historia rzeczywiście mogła wyglądać. Żeby się
poczuć jak w kinie.
M.K.: A co dalej?
Domyślam się, że drugiej opery byś już jednak nie zrobił?
M.B.: Kino. Będę realizował "Burzę
przed ciszą". To opowieść o starszej poetce, która spędza wolny czas,
jak co roku od kilkudziesięciu lat, w Domu Pracy Twórczej nad morzem. Nagle
dowiaduje się, że dostała Nagrodę Nobla. Wraca do domu, a ten jest już
obstawiony dziennikarzami z całej Europy. Ma dwie godziny, by zastanowić się,
czy przyjąć tego Nobla czy nie. Dochodzi do sytuacji patowej. Zamyka się w
swoim pokoju i w swojej wyobraźni musi dojść do tego, jak się pogodzić z tym,
że jej życie zostało wyrzucone z utartej koleiny. Musi się zredefiniować – kim
jest i jak żyć.
M.K.: To twój
własny pomysł czy robicie to na podstawie czegoś?
M.B.: Pomysł jest mój własny, chociaż inspirację stanowiło wydarzenie z życia
Wisławy Szymborskiej. Jej poezja też nas tu inspiruje, ale ten film jest po
prostu o poetce.
M.K.: To będzie
rozegrane tylko na jedną aktorkę?
M.B.: Nieee... mamy około 50 aktorów! W roli głównej Małgorzata Zajączkowska.
Premiera w 2019.
M.K.: Nie
spieszycie się.
M.B.: Nie, nie. Jeszcze zbieramy fundusze, bo mamy troszeczkę za mało
pieniędzy. A będzie miał odrobinę efektów specjalnych, bo wiele dzieje się w
wyobraźni głównej bohaterki. Poza tym chciałbym zrobić ten film spokojnie i
dokładnie.
M.K.: W 2016
byłeś jurorem na festiwalu Młodzi i film
w Koszalinie. Jak się czułeś w tej roli?
M.B.: Źle. Fatalnie. W ogóle wolę być na festiwalu jako obserwator, choć
oczywiście chciałbym, by moje filmy były na festiwalach w ważnych sekcjach, ale
stres związany z tym jest duży, jeszcze gorszy jest przy jurorowaniu. Wszyscy
jesteśmy na świeczniku, pretensje i tak są zawsze, kłótnie w jury, choć twórcze
i fajne, to źle się z tym czułem. To było oczywiście wielkie wyróżnienie, więc
nie chcę tym pokazać, że jestem niewdzięczny, wręcz przeciwnie. Jednak
prywatnie czułem się z tym źle.
M.K.: A co
ostatnio dobrego widziałeś?
M.B.: "Manchester by the sea".
Popłakałem się na nim dwa razy. Może dlatego, że
jestem ojcem. To fenomenalny film, wspaniale zagrany, wspaniale wyreżyserowany,
z fantastycznym scenariuszem, nie jestem w stanie się do niczego przyczepić. To
jeden z tych filmów, które chciałbym sam zrobić, a pewnie bym nie potrafił, bo
to jest zupełnie inny język, którym wspaniale autor opowiada. Precyzyjny,
zdyscyplinowany, prosty, no i chwyta za serce. Szkoda, że nie dostał Oscara za
najlepszy film. Ale cieszę się, że w ogóle został zauważony przez Akademię.
M.K.: A z
polskiego kina?
M.B.: Mmm... "Ederly",
który nagrodziliśmy. Zrobił na mnie wielkie wrażenie. Chyba sąsiedztwo ironii,
humoru i nadrealizmu tak bardzo precyzyjnie i ładnie pokazanego zrobiło na mnie
największe wrażenie. Z krótkiego metrażu ostatnio podobało mi się "60 kilo niczego" Piotra
Domalewskiego. Fantastyczny film.
M.K.: Dziś do kin
wchodzą "Emotki". Wchodzimy
w tym filmie w świat telefonu, w którym żyją emotikony; każda ma przydzieloną
emocję, jaką ma wyrazić. Jedna z nich, główny bohater, ma ten problem, że
wyraża kilka...
M.B.: (śmiech) A to dobre!
M.K.: Film zbiera
fatalne recenzje, między innymi dlatego, że jest wielką reklamą różnych
aplikacji. Idę na niego dopiero po naszej rozmowie, ale ponoć pada tam zdanie,
że emotikony są najważniejszym wynalazkiem w historii komunikacji. Co sądzisz o
takim komercyjnym kinie?
M.B.: Ale to przecież zabawa! Ja bym przede wszystkim uważał z tym, że wszyscy
mówią, że wszystko jest reklamą. Dochodzi do pewnych absurdów. Żyjemy w
świecie, w którym istnieje Facebook, istnieje LG, Samsung, iPhone, takie a nie
inne auto. I teraz, z powodu prawdziwych reklam, jak coś się pojawi w jakimś
filmie, naznaczone jest już jakąś interesownością. Jak kręcę dokument, to nie
mogę czegoś sfilmować, a to przecież istnieje w rzeczywistości immanentnie! To
samo tyczy się utworów muzycznych. Nauczyliśmy się w szkole, że gdy wchodzimy
kręcić do knajpy, to prosimy o wyłączenie radia. Bo jeszcze Rodowicz zaśpiewa i
będę musiał za nią bulić. A przecież ona w tej rzeczywistości istnieje, nie
wpadła mi komercyjnie. Wydaje mi się, że ten brak rozróżnienia jest bardzo zły,
pewnie dlatego, że potem bardzo łatwo manipulować tym brakiem rozpoznania i
powiedzieć "Ja tutaj Marylę Rodowicz naprawdę usłyszałem", a potem
się okazuje, że specjalnie ją wrzucił, żeby była jeszcze bardziej popularna, niż
jest przez te 60 lat.
M.K.: Czyli nie
masz z tym problemu?
M.B.: Nie, ludzie muszą się bawić. Jest takie ładne zdanie, które Tomasz Mann
napisał "Nie da się ustawicznie żyć tylko duchem i tak całkiem uniknąć
głupoty".
M.K. W ten sposób
kończy się twój wywiad dla Vice'a, więc nie możemy tak skończyć! (śmiech)
M.B.: Ja wciąż wracam do tego samego. Żyjemy w bardzo głupim świecie, ale ten
świat nigdy nie był mądrzejszy. Jest najmądrzejszy obecnie, niż był 500 czy
2000 lat temu. Nie da się, żeby wszyscy mogli intelektualnie poświęcać wiele
godzin na badanie duchowe. A zobacz jak wzrósł dobrobyt ludzi, inteligencja
może nie, ale dostęp do nauki, do czytelnictwa. Ale nie wyrugowuje to
instynktów stadnych, ludnych, które mamy. Nie zmniejsza się liczba gwałtów,
nadużyć, to wszystko dalej pozostaje. Więc dlaczego miałbym innym ludziom mieć
za złe, że chcą się rozerwać? Nawet jeżeli to jet głupie. Ja też mam czasami
ochotę się rozerwać i nie oglądać cały czas Antonioniego.
M.K.: Wybierasz
się na "Botoks"?
M.B.: Nie.
Wywiad autoryzowany.
Zdjęcie wykonała Ewelina Garstka 25 września 2015 roku w Centrum Kultury Zamek w Poznaniu.
Komentarze
Prześlij komentarz