29 września 2017 roku. Z moim
rozmówcą, Normanem Leto, siedzimy w Świetlicy Centrum Kultury Zamek, tuż po
przedpremierowym pokazie jego filmu pt. "Photon". Włączam na telefonie funkcję dyktafonu.
Norman Leto: Co masz na tapecie?
Maciej Karwowski: Zdjęcie Gregory'ego
Crewdsona – "The Basement".
W tym roku na Camerimage będzie jego wystawa. Dziś się dowiedziałem i jestem
zachwycony.
N.L.: Niewykluczone, że "Photon" też tam trafi, jeszcze nie
mam potwierdzenia. Bardzo lubię ten festiwal, bo mam inklinacje do techniki i
sprzętu. Jest tam bardzo fajna atmosfera, dzieją się niespotykane rzeczy - np.
przed filmem pojawia się zajawka nowej kamery Sony i nagle cała sala zaczyna
wyć i bić brawo. Czegoś takiego nie ma nigdzie indziej. To mi się bardzo
podoba.
M.K.: To chyba jeszcze nie mój pułap.
Nie orientuję się za dobrze w kwestiach technicznych.
N.L.: Pytanie, czy chcesz filmować. Bo jak
nie, to nie potrzebujesz takiej wiedzy.
M.K.: Myślałem o tym. Ale na razie
robię to, co wszyscy, którzy chcą, a nie mogą - czyli krytykuję.
N.L.: To prawda, że każdy krytyk jest
niedoszłym artystą? Nie wierzę, że to aż tak źle wygląda.
M.K.: To oczywiście żart, ale jednak
coś w tym może tkwić. I sądzę, że moja bardzo ostra krytyka, a jestem strasznym
malkontentem, może w jakimś procencie wynikać z tego, że choć mam pomysły na
jakieś filmy, to nie potrafię ich zrealizować.
N.L.: Ja nie mam narzędzia do wyrażenia
tego, bo nie prowadzę żadnego bloga, ale też do większości rzeczy bardzo
krytycznie podchodzę. Nawet zrobiłem z tego swoistą metodę – jeśli ktoś mnie
pyta o moje filmowe inspiracje przy tworzeniu "Photonu", to raczej powiem o antyinspiracjach – "Odyseja kosmiczna" Kubricka bardzo
mi się podoba, ale nie myślę kategoriami "jak zrobić, żeby było
podobnie", tylko zadaję sobie pytanie, jak Kubrick by tego nie zrobił? Tak
wygląda moje podejście do cudzego kina – oglądam filmy, żeby wiedzieć, jak ich
nie robić. Przez tę inwersję klaruje się własny styl. Nie przez fascynacje, a
przez unikanie.
M.K.: Współcześnie to coraz
trudniejsze, ze względu na nawał treści.
N.L.: A mimo to kino jest nadal
jednostronne, antropocentryczne. Obracamy się wokół spraw wyłącznie ludzkich.
Nawet jak mamy filmy o zwierzętach, opowiedziane z perspektywy kota czy psa, to
wtłaczamy je w ludzkie tematy – rodzinne itp.
M.K.: Męczy cię to?
N.L.: Tak. Prawie na każdym plakacie
filmowym musi być gęba ludzka, ciągle nam się wtłacza, że liczą się tylko
emocje i tylko ludzkie sprawy są w stanie je wygenerować. Że widz nie utożsami
się z czymś innym. 99,9% filmów jest właśnie o zbyt ludzkich sprawach. Nie mam
nic przeciwko takim reżyserom, ale razi mnie ta dysproporcja. Z "Photonem" czuję się w pewien sposób
samotnie. Kino jest takim wspaniałym środkiem wyrazu, że wcale nie musimy mówić
o ludziach. Na tym polega sztuka i jej wolność – możemy robić, co chcemy. To
tak jakby w malarstwie był jakiś niepisany nakaz malowania wyłącznie portretów.
I nie ma możliwości, żeby ktoś zrobił obraz w stylu Pollocka. W kinie albo są
przegięcia i jest to wtedy film eksperymentalny, którego nie da się oglądać,
albo kolejny film na festiwal, gdzie kolejne problemy scenariuszowe można
wymyślać na poczekaniu - ksiądz, który ma kryzys wiary czy homoseksualista,
który próbuje wyjść ze środowiska, które go gnębi. Pytanie, dlaczego tylko to,
a nie choćby raz na dziesięć filmów coś innego? To mnie męczy.
M.K.: Mówisz, że większość filmów jest
antropocentryczna. Czyli jakaś mniejszość spełnia twoje kryteria. Jakie tytuły
mógłbyś tu wymienić?
N.L.: Moje pierwsza
myśl to "Koyaanisqatsi".
Broni się jako film, nie jest całkowitym eksperymentem, więc da się go
obejrzeć. Oczywiście można powiedzieć, że jest też o kondycji ludzkiej, ale
pokazują to jakby z orbity, jakby nas jakaś inna cywilizacja obserwowała.
Widziałem kiedyś na Nowych Horyzontach film "Lewiatan", ale nie ten rosyjski [2012, reż. Lucien
Castaing-Taylor oraz Véréna Paravel - przyp. red.] Ktoś wziął GoPro i
przyczepił je do ryb podczas wielkiego połowu. Razem z kamerą toniemy w wodzie,
wynurzamy się, ptak nas porywa, jesteśmy w sieci, jesteśmy krojeni. Otwiera to
w nas nowe wrażenia. Można, szukając w ten sposób, stworzyć całkiem nowe
uczucia, których wcześniej się nie miało. To najpiękniejsze w sztuce, jeśli
jakiś film generuje w tobie uczucie, którego nigdy wcześniej nie przechodziłeś.
Taki film jak "Lewiatan"
otworzył we mnie mnóstwo rzeczy, nawet bym powiedział metafizycznych, których
nie spodziewałem się po filmie o rybołówstwie.
M.K.: Czujesz się filmowcem czy wolisz
być traktowany jako artysta?
N.L.: Przy tej wiedzy, także filmowej, jaką
musiałem pochłonąć pracując nad "Photonem",
jestem nadal artystą wizualnym, ale filmowcem już też. Musiałem poznać te
arkana i środowisko, np. Andrzeja Chyrę. Mam ten komfort, że mogę korzystać z
dwóch różnych światów – np. trzy lata temu zrobiłem wystawę w CSW w Zamku
Ujazdowskim, która była poniekąd trailerem "Photonu". Pokazałem wtedy jego fragmenty i storyboardy. Czegoś
takiego osoba ze świata filmowego nie mogłaby zrobić, bo nie ma dostępu do
takich instytucji. Ja jestem na pograniczu.
M.K.: Zapytałem o to, bo jest w "Photonie" scena, która jakby
naśmiewa się ze sztuki współczesnej czy też ją krytykuje – narrator instalacje
w galerii nazywa m.in. "coś przewieszone przez coś". Nie czujesz się
częścią tego świata czy to może forma pokazania dystansu do samego siebie?
N.L.: Wbrew pozorom rzadko kpię czy używam
humoru jako takiego. Jeśli coś jest zabawne, to często nie jest to efekt przeze
mnie zamierzony. Natomiast idąc na biennale sztuki współczesnej przez 10 lat
widzę to samo. Być może historyk sztuki, który głęboko w tym siedzi, zauważa
różnicę, ale dla mnie to nadal jest "coś przewieszone przez coś".
Plus, w zależności od kraju, w Polsce rzeczy często związane z górnictwem,
historią ostatnich 50 lat. Sztuka oferuje wielką wolność ekspresji, a my się
zamykamy w czterech ścianach. Czemu jest tego taka ilość w stosunku do
innych rozwiązań w sztuce? Siedzę w tym, ale staram się nie uprawiać tego typu
sztuki, takiej drobnicy.
Dlatego
powstał "Sailor" – nagle zdałem sobie sprawę, że całe życie będę
robił wideo i puszczał krótkie formy. To jakby wydawać całe życie tomiki
poezji, to głupia sprawa. Raczej lepiej napisać porządną powieść, zrobić film
pełnometrażowy. Uparłem się i to zrobiłem, oczywiście trwało to dłużej, ale
efekt, jaki taka rzecz pozostawia, jest też większy. I, jak widać, bardziej
mnie interesują te większe, bardziej domknięte, długodystansowe sprawy niż
szybkie reakcje.
M.K.: Próbowałem się dziś zmierzyć z
"Sailor". Zobaczyłem
jedynie fragmenty, bo muszę przyznać, męczył mnie. Przy "Photonie" moje wrażenia były dość
podobne – może przez spory natłok informacji, dużo stężenie danych. Do tego nie
były one podane w jasny dla mnie sposób. Zastanawiam się, czy jako twórca
wszystkie rzeczy, które przedstawiasz w filmie, dobrze rozumiesz? Skąd ta
wiedza? I skąd zainteresowanie tematem?
N.L.: Dla wielu moich znajomych te rzeczy
są dosyć łatwe i wręcz słyszałem, że w zasadzie niektóre mógłbym pociągnąć
głębiej. Myślę, że to zależy od tła, wykształcenia. Być może ty wolisz filmy,
gdzie tempo przekazywania informacji jest nieco wolniejsze, ale musiałem się
zmieścić w mniej niż dwóch godzinach.
Tej
wiedzy nie zdobyłem szybko, scenariusz pisałem parę lat, czyli w zasadzie tyle,
co studia, które pozwalałyby zostać fizykiem kwantowym. Oczywiście nie robiłem
tego w reżimie akademickim, dlatego poznałem tylko podstawy; nie rozwiązywałem
równań, bo nie było mi to potrzebne. Ale by np. zrozumieć podział komórki,
musiałem czytać papiery naukowe dotyczące podziału dużo głębszego niż mogłem
pokazać później w filmie. Bo albo bym to pokazał w zbyt uproszczony sposób,
albo popełniłbym jakieś karygodne błędy, które naukowca by zażenowały. Tego się
bałem.
Od
zawsze interesowałem się mniej faktami, a bardziej tym, jak rzeczy działają.
Już jako 6-letnie dziecko, obserwując skrzynię biegów, zastanawiałem się,
dlaczego ruszenie lewarkiem powoduje zmianę szybkości obrotu koła. Gdy ktoś do
mnie mówi, to nie słucham go bezpośrednio, tylko z tyłu głowy zastanawiam się,
dlaczego to mówi; interesuje mnie proces powodujący.
Dociekliwość
mechanistyczna doprowadziła mnie do chęci zgłębienia tematu, a skoro mam talent
do sztuk wizualnych, dlaczego by nie zrobić z tego filmu? Był to intensywny
czas, całymi dniami potrafiłem siedzieć przy Wikipedii, która jest bardzo
dobrym punktem startu, by potem sięgnąć po prace naukowe. Ale gdybyś mnie teraz
zaczął przepytywać lub kazał rozwiązać jakieś równanie, to tu będzie widać, że
nie jestem naukowcem. Nie zamierzam w wieku 30 lat w to wchodzić, bo byłbym na
przegranej pozycji. Wolę robić to, w czym jestem lepszy niż bawić się w
naukowca. Po "Photonie"
obserwacja rzeczywistości sprawia mi dużo większą frajdę.
M.K.: Do tego wszystkiego doszedłeś sam.
W ogóle w wielu kwestiach jesteś samoukiem. A nie skończyłeś liceum.
N.L.: W ostatnich miesiącach 4 klasy po
prostu przestałem chodzić do szkoły. To był profil angielsko-informatyczny. Ze
względu na kiepską sytuację finansową w domu, zacząłem wtedy pracę w firmie,
która robiła animacje komputerowe. Nauka programów graficznych i praca tak mnie
pochłonęły, że ku przerażeniu rodziców zacząłem się bardzo opuszczać w nauce –
o ile w pierwszej klasie miałem bardzo dobre oceny, to niedługo przed maturą
miałem fatalne. Czytając biografie różnych osób stwierdziłem, że może nie jest
tak jak nauczyciele nam mówili, że jeśli nie zdamy matury, to będziemy sprzątać
przystanki autobusowe i nie ma innej możliwości.
Nie
podszedłem do matury, bo miałem inne rzeczy na głowie, wtedy też chyba pierwszy
raz porządnie się zakochałem. Tego samego dnia wolałem pisać listy miłosne niż
maturę. Mimo że mówiłem, że nie będę podchodził do matury, nauczyciele nie
dowierzali i rozłożyli moje kartki, był sok postawiony, była bułka. Więc zabrałem
sok i bułkę i wyszedłem. Reakcja koleżanek i kolegów z klasy była taka, jakbym
był trędowaty – wszyscy się odsuwali, żeby czasem nauczyciel mnie z nimi nie
zobaczył, bo mogło im to zepsuć opinię.
Było
to ciekawe doświadczenie, jak przyłożenie sobie noża do szyi i zmuszenie się do
działania, być może bardziej intensywnego niż moi koledzy, którzy poszli na
studia. Jednak oni przez kolejne pięć lat mieli ten klosz finansowy, a ja
musiałem już sobie radzić sam.
Ciekawość
świata pozwoliła mi na tyle sobie poradzić, że nie potrzebowałem już szkół.
Samo poranne wstawanie, tłumaczenie się przed kimś czy egzaminy w określonym
czasie są dla mnie na tyle paraliżujące, że ostatni egzamin miałem chyba w 8
klasie podstawówki, później starałem się ich unikać. Ta matura to nie był akt
odwagi, tylko unik przed czymś, co mnie przerażało. Do dzisiaj nienawidzę
pitchingów czy zbierania pieniędzy na filmy, gdy muszę udowodnić, że jestem
lepszy. Ale tak jest zrobiony świat, ciężko przejść przez życie unikając
egzaminów.
M.K.: Ze szkołą rozstałeś się już 18
lat temu, ale może jesteś zorientowany w aktualnej sytuacji szkolnictwa i
edukacji w naszym kraju?
N.L.: Orientuję się na tyle, ile obserwuję
moich znajomych, którzy już zaczynają wysyłać swoje dzieci do podstawówki. Wszystko
zależy od miejscowości. W małych jest dziś dokładnie tak samo jak miałem ja –
nadal ta sama szkoła, bardzo podobne ławki, bardzo ścisłe programy nauczania,
co jest według mnie bardzo niedobre. W większych miastach jest przynajmniej
wybór. Są szkoły bardziej konserwatywnie podchodzące do tematu, są też te
całkowicie otwarte, gdzie dzieci robią to, w czym są dobre. Nie wiem, czy to
dobra metoda; zobaczymy, jeszcze za wcześnie na to, w Polsce za krótko to trwa,
by jakieś sensowne wnioski wyciągać.
M.K.: Z wcześniejszej twojej
wypowiedzi wynika, że uważasz, iż do wielu rzeczy w życiu można dojść samemu,
że szkoła nie jest konieczna. Gdy wcześniej rozmawialiśmy, wspomniałeś że
udzieliłeś wywiadu Sfilmowanym. Może oni nie są dobrym przykładem, bo Agnieszka
ma trzy magisterki, ale przy obecnym zalewie światka recenzenckiego wielu z
tych domorosłych krytyków nie posiada wykształcenia. Co sądzisz o takim
podejściu do krytyki? Liczysz się z nią?
N.L.: Myślę, że to zależy od dziedziny
życia. Jeśli mam iść do lekarza, to wolę, żeby był po formalnej edukacji. Tak
samo architekt, który konstruuje most lub budynek. Natomiast w dziedzinach
bliskich sztuce taka ściśle sformalizowana edukacja, z egzaminami i ze
składaniem teczek, jest zaprzeczeniem idei sztuki. Więc nie wiem czemu tak
rozwinęły się uczelnie artystyczne. Jeśli chodzi o krytykę filmową to bym się
nie bał osób niewykształconych ściśle w tym temacie, ważna jest wrażliwość i
umiejętność pisania, sprzedania wiedzy. Czasami zbyt duży bagaż zabija świeże
spojrzenie albo budzi u takiego krytyka-magistra pewien cynizm, bo jest już
znudzony powtarzalnością kina. Czas, żeby przyszła nowa fala młodych krytyków,
a nie ciągle np. Raczek. Choć nie mówię, że jest zły.
M.K.: Co ciekawe, Raczek ma
wykształcenie teatralne.
N.L.: Ale przygotowanie w teatrze pomaga
przy działaniu w filmie.
M.K.: No jasne, sam byłem w jednym
dwuletnim studium, gdzie robiliśmy dużo rzeczy teatralnych. I czuję się dzięki
temu znacznie bogatszy w wiedzę filmową.
N.L.: Miałem przyjemność pracy z Krystianem
Lupą, chyba przez rok, prawie codziennie kręciłem wideo do jego spektaklu – "Factory 2" o Andym Warholu. Spektakl
trwa 7 godzin. Poniekąd nadrobiłem w ten sposób braki wykształcenia, codziennie
miałem normalny wykład, bo próby to był Lupa chodzący tam i z powrotem i
gadający o historii kina i teatru. I się okazało, że mam rok studiów, za który
mi jeszcze płacą.
M.K.: Michał Marczak, który odpowiadał
wraz z tobą za zdjęcia do "Photonu"
ma nieliche wykształcenie – ukończył Uniwersytet Artystyczny w Poznaniu oraz
Szkołę Wajdy w Warszawie, a gdzieś po drodze studiował jeszcze dwa inne
kierunki, z czego jeden w Los Angeles. Jak oceniasz jego "Wszystkie nieprzespane noce"?
N.L.: Miałem problem z tym filmem, z wielu
powodów. Wielokrotnie odwlekałem zobaczenie go. Michał był zajęty, ja również,
ciągle się mijaliśmy i nagle się okazało, że wszyscy znajomi widzieli ten film,
a ja nie. Odwlekałem to, by finalnie zobaczyć go na Nowych Horyzontach.
Widziałem tam sceny jak np. ktoś wciąga kreskę z parapetu mojego mieszkania –
bo w filmie występuje moje byłe mieszkanie w centrum Warszawy.
To
jest film taki jak Michał, a on jest poniekąd przeciwieństwem mnie – jest
ciekaw ludzi, lubi chodzić na imprezy, lubi zadawać pytania. Wywodzi się ze
środowiska dokumentalistów, więc tym łatwiej mu to robić. Ja wręcz przeciwnie,
nie interesuje mnie, co u kogo słychać, nie interesują mnie fakty z czyjegoś
życia. Z tej perspektywy film mi się nie podobał. Do tego część obsady to
ludzie, którzy z jakiegoś powodu mi podpadli lub których nie darzę sympatią. A
nakładało się to na znane mi lokacje, więc ciężko tu być obiektywnym. Było
mnóstwo pozytywnych opinii, ale z tych negatywnych słyszałem, że jest to w
zasadzie zlepek filmów z imprez i ciężko dostrzec coś głębszego. Z tego, co
kojarzę, Sfilmowani go negatywnie ocenili, dali chyba 3 [3/6 dała Agnieszka,
Dawid wystawił 4 - przyp. red.]
Michał
jest moim bliskim kolegą. Pomagałem mu nawet, zrobiłem jedno z pierwszych ujęć.
Kibicowałem mu, ale film ma cechy, które są mi obce, bo moja natura jest inna.
Lepiej zadać pytanie, jak to jest możliwe, że byliśmy się w stanie kumplować
przy tak różnych charakterach – jest to dla mnie zagadkowe.
Michał
pomagał mi kręcić "Sailor", był
pierwszą osobą, która mnie wprowadziła w świat kina, uświadomiła że są
festiwale filmowe, że jest PISF. Do dziś się go czasami pytam, gdzie co
składać. Bardzo wiele mu zawdzięczam. "Wszystkie
nieprzespane noce" to po prostu nie moja bajka. Jego wcześniejsze
filmy, "Fuck for forest" czy "Koniec Rosji", były mi trochę bliższe,
bo patrzyły bardziej na przyczyny niż na efekty działań człowieka.
M.K.: We "Wszystkich nieprzespanych nocach" jesteś wypisany jako
odpowiedzialny za animacje 3D. Gdzie w filmie jest ta animacja?
N.L.: To było to pierwsze ujęcie, lot nad
Warszawą, gdzie kamera przelatuje obok Pałacu Kultury, wybuchają fajerwerki.
Zrobiliśmy to całkowicie cyfrowo za zdjęć wykonanych dronami. To nic dziwnego w
dzisiejszych czasach, da się zrobić hiperrealistyczną grafikę trójwymiarową. A
krajobraz miejski jest szczególnie, może nie łatwy, ale wdzięczny do zrobienia
realistycznej scenerii.
Myślę,
że mój nowy projekt będzie na tym bazował, bo jeśli mam robić film o zamachu na
WTC widzianym z perspektywy pilotów wojskowych, którzy krążyli nad Nowym
Jorkiem, to większość miasta będzie zrobiona cyfrowo. Nie lubię, gdy w efektach
specjalnych widać komputer, więc zrobimy to tak, żeby wyglądało jak prawdziwe,
a nie zgarnęło milionowego budżetu.
M.K.: Ta animacja, którą
udostępniliście na fanpage'u wygląda bardzo zachęcająco.
N.L.: Ona akurat nie jest realistyczna,
wręcz przypomina jakąś wrażeniówkę, stan tego pilota; ale to taki ukłon w
stronę moich bardziej nerdowskich korzeni. Wygląda na stylizowane na
podświetlone podczerwienią, znamy to z kamer helikopterów, które strzelają do
Talibów w Afganistanie. Sylwetki ludzi, w tym przypadku ofiar, w samolocie,
który wlatuje w budynek, świecą się na biało jak dusze czy duchy. Chciałem to
robić w możliwie realistyczny sposób, ale jednocześnie z jakimś wydźwiękiem
metafizycznym. Samo zderzenie, wnikanie
samolotu w budynek, było niezwykłe – pod względem wizualnym było czymś
niezwykle filmowym. Pomimo tragedii, tajfuny czy inne klęski żywiołowe potrafią
być wizualnie piękne. Teraz do ekipy scenariuszowej dołączył Robert Bolesto,
który wcześniej pisał scenariusz do np. "Ostatniej
rodziny". Pomoże mi z tymi bardziej ludzkimi wątkami.
M.K.: Właśnie, "Ostatnia rodzina" - odpowiadałeś tam za efekty specjalne.
N.L.: Tak, ale byłem supervisorem, nie
robiłem własnoręcznie niczego, tylko oceniałem, co można jeszcze poprawić. Tym
bardziej, że miałem okazję osobiście znać Beksińskiego, więc wiedziałem, jak
wyglądał Ursynów w tamtych czasach, gdy go odwiedzałem. Pokazywałem Andrzejowi
Sewerynowi, jak Beksiński malował naprawdę, nie tak jak zwykle wyobraża to
sobie aktor, czyli zamaszyście. Pokazałem mu, że to nie takie piękne, zwłaszcza
w przypadku tego typu malarstwa, że to szorowanie pędzlem po małej powierzchni,
malowanie warstwami, czekanie aż obraz wyschnie, podsuszanie go suszarką i tego
typu rzeczy. Zwróciłem też uwagę, że Beksiński, gdy był starszy, miał problemy
dermatologiczne i swędziały go łydki, więc się ciągle drapał. Seweryn się
ucieszył, że ma kolejny element do repertuaru aktorskiego. Myślę, że pomogło mu
to stworzyć lepszą postać.
Film
zrobił na mnie dobre wrażenie, bo miałem porównanie do oryginału. Byłem
zaskoczony w przypadku Seweryna, bo w paru momentach naprawdę miałem wrażenie,
że to Beksiński do mnie mówi. Miałem dziwny stan, gdy na planie, który był w
zasadzie wiernym odwzorowaniem ich mieszkania, stałem przed sztalugami
Beksińskiego i tłumaczyłem Beksińskiemu-Sewerynowi jak się maluje, podczas gdy
to Beksiński kiedyś mi o tym opowiadał. Były momenty, że myślałem, że to sen.
M.K.: Dobrze, że akurat się znalazł
ktoś taki jak ty, żeby pokazać, jak malował, bo w tych wszystkich ujęciach
archiwalnych, które teraz zostały użyte w "Albumie
wideofonicznym", markował. Nie pozwalał się filmować podczas malowania.
N.L.: Nie dziwię mu się. To jest taki proces,
że nie lubimy, gdy ktoś się gapi.
M.K.: Ale w jego przypadku to dziwne,
skoro wszystko pozostałe chorobliwie filmował.
N.L.: Filmował obraz po ukończonej pracy,
dzień po dniu – to też było ciekawe. Filmując to wszystko miał jakąś mentalność
Andy'ego Warhola. Wiedział, że ten materiał nie będzie już później wielokrotnie
przez niego przeglądany. Ale stało się to, co się stało, doszło do morderstwa,
zrobiło się o Beksińskim głośno i nagle te materiały zyskały dodatkową wartość.
Jeśli
można mówić, że cokolwiek dobrego wyszło ze złego, to to, że te filmy być może
utknęłyby gdzieś w muzeum i nie byłyby tak dostępne jak teraz. "Album wideofoniczny" też mi się podobał,
wiele z tego widziałem już wcześniej, ale kilka ujęć jak domykanie szczęki
babci zobaczyłem dopiero teraz. Zmarłej babci domykają szczękę, żona
Beksińskiego dociska ją jakąś gąbką – to esencja Beksińskich, domowość miesza
się ze śmiercią i pozornie normalny facet nagle jest w sytuacji, którą ciężko
nazwać normalną. Ta scena jest w jakimś sensie istotą tego człowieka.
M.K.: Jestem pełen podziwu dla pracy
Borchardta – jego dokument jest bardzo przemyślany i dopracowany. A przecież materiału
źródłowego było 300 godzin!
N.L.: Nie zazdroszczę mu. Jako filmowiec
znam to uczucie, gdy zaczynam brać się za jakiś temat i słyszę, że jakiś
reżyser zaczyna robić to samo. Byłem na sesji Q&A po filmie Borchardta i
czułem lekką gorycz i pewnego rodzaju rozczarowanie "Ostatnią rodziną". Myślę, że wynikało to z tego, że Borchardt miał
już czysto antropologiczne podejście i oczekiwał pełnej szczerości, natomiast "Ostatnia rodzina" była filmem kinowym, a
nie ma takiego filmu biograficznego, który byłby dobrze postrzegany przez
bliskich. Zawsze są uproszczenia, trzeba scalić kilka postaci w jedną, gdzieś
trzeba przesadzić – tak jak Tomek był przesadzony, co mi też się nie podobało,
jako jedna z niewielu rzeczy. To chyba jeden z najczęstszych zarzutów wobec "Ostatniej rodziny". W wymowie czy jako
zbliżenie przeciętnego widza do Beksińskich, według mnie ten film robi dobrą
robotę.
"Serce miłości" to też ciekawa sytuacja,
bo znam Wojtka Bąkowskiego. Wiele takich sytuacji miałem w ciągu ostatnich lat,
albo jestem na planie nieżyjącego znajomego, gdzie gra go ktoś inny, albo widzę
scenę łóżkową, w której Jacek Poniedziałek gra mojego kolegę, z którym
widziałem się wczoraj, z dziewczyną, z którą też widziałem się wczoraj, a
odgrywa ją aktorka. Fajnie, że te światy się przenikają i że człowiek bierze
udział w tej historii.
Niedługo
wychodzi książka, która będzie częściowo moją biografią w kontekście znajomości
z Beksińskim. Czyli listy. Okazało się, że przez 6 lat znajomości wymieniliśmy
tak dużą ilość maili, że zrobiło się z tego 800 stron. Zainteresował się tym
wydawca Prószyński i książka wyjdzie w tym albo następnym roku, teraz dobieramy
zdjęcia.
M.K.: Jak się w ogóle poznaliście ze
Zdzisławem Beksińskim?
N.L.: Miałem wtedy 18-19 lat, pokazywałem
swoją grafikę w jednym magazynie o grafice komputerowej "GFX". Były tam moje prace, a w tym samym numerze znalazły się
reprodukcje Beksińskiego, te jego komputerowe zabawy. Mnie się to nie podobało,
wtedy w ogóle myślałem, że to jakiś młody gość. Dopiero znajomy dał mi jego
album i się okazało, że to jest dziadek. Byłem zachwycony, że człowiek w takim
wieku bierze się za takie rzeczy jak Photoshop, a jednocześnie maluje w taki
ilustracyjny sposób, a czasami nawet kiczowaty, ale ma rewelacyjną technikę.
Poprosiłem redaktora tego magazynu o kontakt, on się go zapytał, Beksiński się
zgodził i pierwszy list poszedł, potem już poleciało. Na początku bombardowałem
go obszernymi pytaniami, na które nie nadążał odpowiadać; potem, gdy dorosłem,
spowolniłem, zacząłem się leczyć z uzależnienia od jego stylu. To będzie
książka o tym, jak wyjść z epigoństwa. Jak się jest młodym, to często się w to
wpada. Pewnie gdybym chodził na ASP, to by ktoś mnie przypilnował i miałbym
więcej źródeł, nie popadałbym w tunelowe widzenie tylko jednego artysty. A tak
to samemu musiałem z tego wyjść i myślę, że się udało.
Pokaz filmu "Photon" oraz spotkanie z Normanem Leto odbyły się w ramach inicjatywy Jesień Filmowa.
Komentarze
Prześlij komentarz