Z
Łukaszem Rondudą, reżyserem filmu "Serce miłości", rozmawiam 24
listopada 2017 r., po przedpremierowym pokazie, który się odbył w Centrum Kultury Zamek w Poznaniu, w ramach inicjatywy
Jesień filmowa.
Maciej
Karwowski: Na początek najistotniejsze pytanie – po co taki film? Bohaterowie
to wciąż żyjące osoby i, choć w środowisku znane, w powszechnej świadomości już
raczej niekoniecznie. Z czego wynikała chęć czy potrzeba stworzenia "Serca miłości"?
Łukasz
Ronduda:
Przede wszystkim chcieliśmy zrobić film o współczesnym związku ludzi ze środowisk
artystycznych, żyjących w wielkich miastach. Zuzanna i Wojtek dopuścili nas do
siebie i z tego staraliśmy się to ulepić. To ich prawdziwa relacja, choć nie
jesteśmy zgodni ze wszystkimi faktami. Chcieliśmy przez ich prawdę opowiedzieć coś,
w czym bardzo wiele osób może się przejrzeć.
M.K.:
Skoro chodziło o uczucia, o relacje, to czy koniecznie było powoływanie się na
konkretne postaci?
Ł.R.: Interesuje mnie
formuła kina, która bardzo czerpie z konkretnej rzeczywistości. Chcę robić fabuły,
które są jej reinterpretacją albo korzystają z prawdy konkretnych osób.
Bohaterowie są bardzo do siebie podobni – są łysi, bladzi, wystylizowani,
charyzmatyczni i podobni duchowo – trudno by było takich wymyślić. Wiele osób,
które nie wiedzą o Wojtku i Zuzannie, oglądają ten film i mi mówią "jak ty
mogłeś w ogóle to wymyślić, dwoje łysych kochanków– to wspaniałe”. Są różne
rodzaje tworzenia fabuł, niektóre wynikają z głowy reżysera, a tu akurat wyniknął
z rzeczywistości.
By
opowiedzieć taką intymną historię nie mogliśmy za bardzo ingerować, a też nie
mogliśmy nakręcić dokumentu i być tak blisko nich; powołam się
tu na Kieślowskiego i jego przejście od dokumentu do fabuł – on mówił o strachu
przed prawdziwymi łzami. W pewnym momencie, kręcąc dokument, nie mógł wejść głębiej,
bo przekroczyłby jakąś granicę, złamałby tych ludzi, czułby się źle i dlatego,
chcąc opowiedzieć o jakiejś prawdziwej intymnej relacji, zaczął używać fikcji.
Tak samo my, mając prawdziwych bohaterów i wiele prawdy od nich, zdecydowaliśmy
się na fabułę, by jak najgłębiej opowiedzieć o tej intymności.
M.K.:
Tytuł ponoć wymyśliła sama Zuzanna, dodając do tego komentarz, że ludzie być
może pomyślą, że to komedia romantyczna i się na to złapią. Rozumiem, że to
przynajmniej częściowo żart, ale może celujecie swoim filmem właśnie w taką
publikę? Typowy widz raczej oczekuje innego kina, "Serce miłości"
klasyczne nie jest – to film wycinkowy, można nawet powiedzieć impresyjny, bez
klasycznego przebiegu fabularnego.
Ł.R.: Tu się nie zgodzę.
Ma bardzo klasyczny przebieg.
M.K.:
Dostrzegam w nim proces rozwoju związku, jednak dobór sytuacji tworzy wrażenie
przypadkowości, że oto weszliśmy w losowym momencie do mieszkania tych osób, do
ich życia i wyrywkowo podpatrujemy. "Serce miłości" porównuje się do "Ostatniej
rodziny" – liczy pan na podobny sukces?
Ł.R.: Myślę, że na pewno
nie osiągnie takiego sukcesu, chociażby przez to, że to są artyści zajmujący się
sztuką współczesną. Poza tym mamy mniej kopii, więc siłą rzeczy jest to niemożliwe.
M.K.:
Co mnie zaskoczyło, wiele osób wyszło podczas spotkania po filmie. Jak to pan
odczytuje?
Ł.R.: Dziś jest dzień demonstracji
– mam nadzieję, że te osoby poszły właśnie na demonstrację.
M.K.:
A jaki macie ogólnie odbiór? I jakiego się spodziewacie?
Ł.R.: Odbiór, póki co
festiwalowy, mieliśmy dobry. Liczymy na to, że ludzie będą chcieli zobaczyć tak
oryginalny film o miłości, melodramat, bo też używamy tej formuły – przeszkoda
jest wewnątrz bohaterów, a nie na zewnątrz, jak w klasycznym melodramacie.
M.K.:
Jakie będą pana kolejne projekty? Znowu coś o artystach? Już pan o czymś myśli?
Ł.R.: Tak, ale niestety
nic nie mogę zdradzić w tym momencie.
M.K.:
Pomyślałem o Normanie Leto, z którym miałem okazję rozmawiać również podczas
Jesieni filmowej. Mówił mi o znajomości z Wojtkiem Bąkowskim i bardzo polecał
"Serce miłości".
Ł.R.: Norman nam bardzo
pomógł, podarował nam jedną ze swoich prac, byśmy mogli ją
sprzedać i za to nakręcić film. Przyjaźni się z Wojtkiem i ten z kolei wystąpił
u niego w "Photonie". To było ciekawe na Nowych Horyzontach, gdzie te
filmy były pokazywane obok siebie – w jednym widzowie mogli zobaczyć prawdziwego
Wojtka, a w drugim granego przez Jacka Poniedziałka.
Podobieństwo
postaci Jacka Poniedziałka do Wojtka to dla ludzi znających Wojtka ciągłe źródło
dyskusji – nas to troszkę mniej
fascynuje, bo nie było dla nas super ważne, żeby był bardzo podobny (chociaż jest).
Istotne było, by zbudował postać starszego partnera w związku, który przechodzi
kryzys. Na początku bardzo wiele ćwiczyliśmy, Jacek starał się naśladować Wojtka,
jego ruchy, sposób mówienia, jego lifestyle – na zasadzie kopii. Gdy zaczęliśmy
kręcić, okazało się, że to nie działa i wypada sztucznie. Porzuciliśmy to i
Jacek zaczął tę postać budować z siebie, zaczął ją interpretować na swój sposób,
odkleił się od niej, ale mając w zanadrzu całą tę mechanikę Wojtka, archiwum
jego gestów i słów. I wtedy, paradoksalnie, stał się Wojtkiem.
M.K.:
Dlaczego w filmie niektóre utwory puszczone są w oryginalne, a inne wykonuje
już Jacek Poniedziałek? Jaki był klucz tego wyboru?
Ł.R.: Wszystkie utwory
muzycznego wykonuje Wojtek, do nich Jacek tylko rusza ustami. W animacji jest
Jacek. Siłą rzeczy musieliśmy tak zrobić, bo nasz filmowy Wojtek ma głos Jacka,
widz mógłby nagle poczuć dysonans.
M.K.:
No właśnie u mnie taki się pojawił.
Ł.R.: Pan pierwszy na to
zwrócił uwagę.
Wywiad autoryzowany.
Pokaz filmu i spotkanie z twórcami odbyło się w ramach inicjatywy Jesień filmowa.
Komentarze
Prześlij komentarz