Z reżyserką filmu
"Arabski sekret" Julią
Groszek oraz głównym bohaterem Kamilem Filipkiem rozmawiają Dawid Dróżdż i
Maciej Karwowski.
Dawid Dróżdż:
Zacznijmy od Kamila – mimo powagi historii, w filmie bije od ciebie duży
spokój. Jak to się stało, że z zimną głową potrafiłeś do tego podejść? Jak
wyglądały przygotowania, czy oswajanie z kamerą wpłynęło na to, że wyglądałeś
niemalże jak prawdziwy aktor?
Kamil Filipek: Stało się tak być może dzięki
zastosowanemu zabiegowi, mianowicie byłem jedyną osobą podczas zdjęć, która nie
widziała ani urywku materiału. Chociaż byłem całkowicie przeciwny tej metodzie,
udało się. Nawet jak Julia siedziała z operatorem Bolkiem [Bolesław Kielak] i
coś oglądali, to zasłaniali ekran tak, żebym nie mógł nic zobaczyć, żebym nie
„aktorzył”. Ale powiedziałeś ,,zimna głowa’’ – to nie do końca tak, bo emocji
było mnóstwo. Z tym że temat był mi dobrze znany. Byłem do niego przygotowany
chyba najbardziej z całej ekipy. Dojrzewałem z myślą, kim jest mój ojciec i że
być może kiedyś uda mi się go spotkać. Później pożegnałem się z tą myślą po
nieudanych próbach. Ale gdy pojawiła się Julia i złożyła propozycję,
powiedziałem ,,czemu nie?’’. Film zahacza o bardzo trudny okres w moim życiu,
okres, którego nie przechodziłem gładko. Tak jak Julia opowiadała – spotykała
się ze mną na godzinną kawę i kończyła zmęczona, bo miałem tyle demonów w
sobie.
D.D.: Te demony
były związane z tematem?
K.F.: Nie bezpośrednio, ale w rzeczywistości
nie wiem, jak by moje życie wyglądało, gdyby ojciec cały czas miał ze mną
kontakt. Pewnie byłbym spokojniejszym facetem. Nie miałem więc zimnej głowy, bo
byłem przepełniony emocjami cały czas. Nadal jestem emocjonalnym gościem, ale
na tyle twardym, że udaje mi się powstrzymywać.
D.D.: Julio, skąd
taki zabieg, żeby trzymać w niecierpliwości Kamila? Kłania się Szkoła Wajdy?
Julia Groszek: Trochę tak. Marcel Łoziński powiedział
mi, żeby absolutnie nie wciągać bohatera na drugą stronę kamery w procesie
tworzenia. Jest coś takiego, że kiedy widzimy się na ekranie, momentalnie się
do tego odnosimy. To się sprawdza wśród profesjonalnych aktorów, bo mogą
skorygować swoje wystąpienie, zrobić coś inaczej. W momencie, kiedy się dąży do
prawdy i naturalności, to każde pokazanie trochę bohatera wybija, a chodzi o
to, żeby on zapomniał o kamerze, żebyśmy się wtopili. Trzymałam się tego, choć
było to trudne. Sama dostałabym szału, jakby przez trzy lata ktoś mnie filmował
i nie pokazywał mi nawet odrobinki. Szacunek dla Kamila, że to przetrwał.
D.D.: Ile trwał
okres przygotowań i zdjęć przed wyjazdem do Jordanii?
J.G.: W Polsce półtora roku. Tylko to był na
przykład jeden czy trzy dni na miesiąc, czasem godzina dziennie, albo w ogólne
nie było zdjęć, bo Kamil nie przychodził... (śmiech)
K.F.: Raz tak było, że przyszedłem i
stwierdziłem, że nie jestem w stanie kręcić ze względu na moje demony. Wtedy
akurat spotykałem się dziewczyną, z którą strasznie się pokłóciłem, byłem po nieprzespanej
nocy, po mega awanturze, a mieliśmy kręcić jakiś epizod, w którym jechałem do
babci. Kompletnie mi się to nie zgadzało z życiem, starałem się grzecznie
odmówić. Ale uparli się, że jednak będzie ze mną kamera, więc musiałem ich
zgubić. Wtedy zrobiłem chyba najbardziej ordynarny i chamski manewr w życiu.
Później wróciłem do nich i zobaczyłem, jak smutni siedzą na przystanku.
(śmiech) Przeprosiłem ich jeszcze raz, poprosiłem o wyrozumiałość i odszedłem.
Ale czy kiedyś się nie pojawiłem, jak się umawialiśmy?
J.G.: Na przykład raz nie wróciłeś z Mazur
na zdjęcia i myśmy czekali sześć godzin u mnie na kanapie, na stand by. A ty
dzwoniłeś i mówiłeś: ,,Wiesz co? Jestem cały czas na środku jeziora...”.
K.F.: Wtedy oprócz tego, że zawiodłem Julię
i całą ekipę filmową, co idzie w koszta i czas, to jeszcze zawiodłem
przyjaciela, bo miałem wtedy jechać pomagać Włodkowi Dembowskiemu organizować Kazimiernikejszyn, czego sobie do tej
pory nie wybaczyłem. Julia trafiła wtedy na taki czas w moim życiu, że znów się
stałem zbuntowanym, zdemonizowanym facecikiem.
D.D.: Bardzo
często mówisz o demonach.
K.F.: W zasadzie to są słowa Julii, ale to
też kwestia wiary. Wydaje mi się, że jeśli nawet nie doświadczyłem przejęcia i
nawiedzenia, to jednak miałem do czynienia z tymi złymi stworami, które się
pałętają po naszych trzech wymiarach.
D.D.: Julio,
mówisz, że półtora roku trwały zdjęcia w Polsce, ale stosunkowo mało ich weszło
do filmu, zaledwie około pół godziny.
J.G.: Właściwie tak. Film dzieli się
niemalże równo na pół, ale w Jordanii byliśmy 7 dni, a w Polsce kręciliśmy dość
długo. W Jordanii była petarda, myśmy kręcili 16–18 godzin dziennie, plus
zrzucanie materiału, spaliśmy po cztery godziny. Emocje sięgały zenitu, kłóciliśmy
się, byliśmy w jednym apartamencie, nie było z nami kierownika produkcji.
Jeździliśmy w piątkę jednym niewygodnym samochodem, klimatyzacja zawodziła,
więc albo się dusiliśmy, albo zamarzaliśmy. To była jazda bez trzymanki. Nie
było tak jak w Warszawie, że Kamil może odwrócić się na pięcie i uciec w siną
dal, tylko byliśmy na siebie skazani. Jordania była arcyciekawa, ona
konstytuuje cały ten film, więc to było jasne, że proporcjonalnie więcej jej
wejdzie.
K.F.: Z Polski Julia z Hubertem [Hubert Pusek,
montażysta] wyciągnęli meritum, czyli niemalże prostą drogę do tego wyjazdu.
Tam była oczywiście masa różnych scen z mojego życia, ale ostatecznie to nie
miał być film o całym moim życiu, tylko o tej podróży.
D.D.: Mimo że
tych scen było mało, fajnie zostały zarysowane postaci zarówno mamy, jak i
babci, choć ta pojawia się tylko w jednej scenie.
K.F.: Tak więc wszystko, co najważniejsze w
moim życiu, zostało tak naprawdę pokazane.
D.D.: Dlaczego
nie została zarejestrowana scena, w której udało się wam w końcu dodzwonić do
brata Kamila?
J.G.: Przez 3–4 dni w ogóle nie mogliśmy się
dodzwonić. Odwołaliśmy się do Jordańskiego Funduszu Filmowego, dyrektor jest
kumplem Mohamada. Poprosiłam, aby załatwił nam, żeby Mohamad jednak odebrał od
nas telefon. Ostatecznie ja z nim rozmawiałam. W Jordanii przez część czasu
ekipa była filmowana. Na przykład Kamil w hotelu mówi bezpośrednio do nas.
Podczas montażu wyeliminowaliśmy siebie, bo nasza obecność okazała się zbędna
do opowiedzenia tej historii.
Maciej Karwowski:
Ekipę widać w jednym ujęciu podczas wejścia do rezydencji.
J.G.: Tak, ale to już była ekipa na wywiad,
więc pokazanie jej było uzasadnione.
D.D.: Pierwsza
scena przedstawiająca dylemat Kamila dotyczący obecności kamery podczas rozmowy
jest zdublowaniem sceny ze środka filmu. Dlaczego wybrałaś tę scenę jako
otwierającą?
J.G.: Lubię mocne wejścia, żeby od razu
złapać uwagę widza i go zainteresować. A to była jedna z najważniejszych
kwestii, na tym film jest oparty. Każdy pyta, kto komu więcej dał? Czy Kamil
był tworzywem, czy zrobiliśmy to razem?. Ta scena podnosiła temperaturę.
D.D.: Jak
przebiegał koncert?
K.F.: Mój ojciec jest mistrzem w swoim
fachu. Oglądałem wiele koncertów z bliska, ponieważ pracowałem jako techniczny,
między innymi z Kapelą ze Wsi Warszawa. Udało mi się pracować przy Paulu
McCartneyu, Rogerze Watersie, Nine Inch Nails, których jestem fanem od wielu
lat. Być może przez to, że mój ojciec jest muzykiem, od zawsze miałem sentyment
do muzyków. Ojciec grał z chorą ręką. W wieku 70 kilku lat dał trzygodzinny
koncert…
J.G.: Skończył o 3:10! Myśmy już ledwo żyli.
D.D.: Czyli to
nie był typowy koncert?
K.F.: To była noworoczna impreza – głównie
dla diaspory irakijskiej, w której mój ojciec jest bardzo ważnym człowiekiem.
Zaaranżował hymn Iraku po upadku reżimu Saddama Hussajna. Jest naprawdę wielką
osobą.
M.K.: W filmie
pojawia się informacja, że twój ojciec jest jednym z najbardziej wpływowych
obywateli kraju. Czy to tylko przez jego działalność muzyczną, czy zajmuje się
czymś jeszcze?
J.G.: To jest naprawdę gwiazda – Bono
Bliskiego Wschodu.
K.F.: Prowadzi działalność społeczną,
wspiera chrześcijańską szkołę, mimo że jest muzułmaninem. Być może jest to
spowodowane tym, że chrześcijańskie środowiska też są mocno nastawione na
działalność charytatywną.
D.D.: A propos
Kościoła. Widzieliście "Komunię"
Anny Zameckiej? Tam komunia jest symbolicznym momentem spotkania się. Tutaj
jest to Nowy Rok. Czy to też symbol, czy była to jedyna możliwość spotkania?
J.G.: Widzieliśmy. Sytuacja była taka, że my
przez pół roku czekaliśmy na ten koncert. Siedzenie w sieci, czesanie
fanpage’y, wpisywanie „Ilham Al Madfai in concert”. Wszystkie sposoby
wyszukiwania wtedy przećwiczyłam. Raz zobaczyłam, że był w Egipcie dzień
później i powiedziałam sobie: jak my mamy coś zaplanować, jak oni nie mają
agendy. Ustalają swój harmonogram najczęściej dwa dni przed. To był absolutny
przypadek, że się dowiedzieliśmy o Sylwestrze. Siedziałam w knajpie na Placu
Zbawiciela, przeszukiwałam Internet, zajrzałam na facebookowy profil knajpy, w
której ostatecznie odbywał się koncert i zobaczyłam plakat „Ilham Al Madfai –
31 grudnia”. Od razu uruchomiłam wszystkie telefony.
D.D.: Kamilu,
zostałeś postawiony przed faktem dokonanym.
J.G.: Nie mieliśmy kasy, sprzętu, nic.
Zorganizowaliśmy się w dwie doby. Założyłam oszczędności życia. Polecieliśmy we
czwórkę. To nie było zaplanowane.
M.K.:
Powiedziałaś o oszczędnościach. Ile kosztował ten film?
J.G.: Ja skończyłam kurs DOK PRO [dokumentalny program w Szkole
Wajdy], na którym film dyplomowy robi się zazwyczaj trzydziestominutowy i na to
jest 30 tysięcy. Ludzie z branży wiedzą, że to jest jak na waciki.
Wiedzieliśmy, że nie zrobimy tego filmu bez pojechania za granicę, więc koszty
rosły. Nie bez problemu aplikowaliśmy do PISF–u i cudownie się złożyło, bo
dostaliśmy 100 tysięcy. Okazało się, że to nadal za mało. Wyjazd, prawa do
muzyki itd. to są bardzo drogie rzeczy. Reasumując, szkoła wyłożyła 30 tysięcy,
plus sprzęt ok. 100 tysięcy, 100 tysięcy z PISF-u i 100 tysięcy z telewizji.
M.K.: Tak jak
wspomniałaś, część budżetu była przeznaczona na wykupienie licencji na utwory.
Zastanawiałem się, czy w ogóle musieliście płacić za utwory. Czy trudno było
uzyskać licencję ze względu na to, że była to muzyka ojca Kamila?
J.G.: Załatwialiśmy to formalnie „od a do z”
z managerem z Londynu, dzięki naszemu konsultantowi muzycznemu Pawłowi
Juzwukowi. Nie mieliśmy żadnych specjalnych względów, ponieważ nie mieliśmy już
kontaktu po spotkaniu. Wykorzystane zostały cztery utwory ojca, pozostałą część
muzyki napisał Wojtek Błażejczyk, który zrobił genialną robotę. Zakochałam się
w tej muzyce. Naszym odniesieniem była muzyka Gustavo Santaolalla, który dostał
już dwa Oscary za "Tajemnice
Brokeback Mountain" i "Babel".
Ten kawałek, który mieliśmy jako odniesienie, był z "Dzienników motocyklowych" – to było
coś fantastycznego. Wykorzystywaliśmy tę muzykę, aby pod nią montować.
M.K.: Za zdjęcia
w tym filmie był odpowiedzialny Bolesław Kielak, szwenkier przy takich filmach
jak "PolandJa", "7 rzeczy, których nie wiecie o
facetach", "Planeta
singli", "Dżej Dżej" – raczej
kino komediowe. Trudno było pomyśleć, że ktoś taki zajmie się dokumentem na
bardzo poważny temat. Skąd się wzięła decyzja, żeby go zatrudnić? Jak wyglądała
ta współpraca?
J.G.: Po pierwsze Bolek Kielak jest
fantastycznym gościem. Pracowaliśmy razem w 2009 roku, ale wtedy nie
nawiązaliśmy żadnej właściwie relacji. Później tak się złożyło, że byłam
kierownikiem produkcji jego dyplomu, ale nie posunęliśmy się wówczas daleko w
tej znajomości. Wiedziałam jedynie, że robi bardzo dobre zdjęcia. Poleciałam go
koledze, kiedy szukał operatora, dzięki czemu mieliśmy okazję trochę się
poznać. Nie wiem, jak ostatecznie do tego doszło, ale zapytałam, czy
przyszedłby na zastępstwo, po czym stwierdziłam, że tylko z nim będę to robić!
Totalnie zapalił się do tej historii. Operatorzy, szwenkierzy pracujący przy
dużych rzeczach są zawsze głodni artystycznych projektów. W tych filmach, które
wymieniłeś, jesteś trybikiem w machinie. To jest kino producenckie. On świetnie
sobie tam radził, ale tutaj był autorem zdjęć „od a do z”. Zrobił super
zdjęcia, a ponadto jest świetnym człowiekiem. To był ekstremalnie trudny
projekt, w którym stwierdziłam, że muszę mieć kogoś, na kogo mogę liczyć też
jako na człowieka.
K.F.: On był bardzo ważny. Kiedy między nami
iskrzyło, był idealną równoważnią. Starał się zarówno jedną, jak i drugą stronę
wprowadzić w nastrój ugody, twórczej współpracy.
M.K.: To na
koniec jeszcze pytanie, które mnie nurtuje: na czym polegał zabieg, który
miałeś wykonywany u fryzjera?
K.F.: To było usuwanie włosków z twarzy za
pomocą nitek. Ciekawe doświadczenie, bo od podstawówki nie chodzę do fryzjera.
Wytnijcie to. (śmiech)
Wywiad autoryzowany.
Pierwotnie ukazał się w gazecie festiwalowej Ińskiego Lata Filmowego "Ińskie Point".
Komentarze
Prześlij komentarz