"Tanna" to film, na który można
spojrzeć w dwojaki sposób. Pod kątem fabularnym, jest to raczej dość
standardowa produkcja, niemająca do zaoferowania praktycznie nic nowego w
temacie, który podejmuje. Jednak warunki, w których film powstawał, czynią z
niego dzieło nadzwyczaj godne uwagi.
Najoględniej
patrząc, to kolejna parafraza szekspirowskiego "Romea i Julii" - mamy tu dwa nieprzychylne sobie rody, parę
zakochanych, którym nie jest dane być razem, zaostrzający się konflikt oraz
zbrodnię. Tyle, że w zasadzie tu nie o rodach mowa, a o plemionach. Żyjących w
buszu, na jednej z wysp Oceanii. Ignorujących fakt, że gdzieś obok istnieje już
zalążek cywilizacji (reprezentowanej przez widziany w oddali ze wzgórza kościół
oraz poniszczony numer "Timesa",
który wódz wioski przechowuje niczym talizman). Jest to historia w pewnym
stopniu prawdziwa, bowiem oparta na realnych wydarzeniach z 1980 roku, a przede
wszystkim autentyczna.
Autentyzm
w tym przypadku został osiągnięty w dość unikatowy sposób, bowiem wszyscy
występujący w filmie to nie przeszkoleni aktorzy, a naturszczycy - to prawdziwy
lud zamieszkujący wyspę, na której rozgrywa się akcja. Każdy mieszkaniec
szczepu Yakel odgrywa tu swoją prawdziwą rolę, a język, jakim się posługują,
jest ich własną, ojczystą mową. Efekt zdumiewa - wszyscy wypadają
nieprawdopodobnie naturalnie i, choć samej historii można zarzucać nazbyt
powolne tempo, to i tak trudno oderwać oczy od ekranu ze względu na tak bliskie
obcowanie z dzikim ludem.
"Tanna" potrafi również wywrzeć
wielkie wrażenie pod kątem zdjęć - częstokroć wyglądających na dokumentalne,
jednak ukazujących przestrzeń w estetyzujący sposób. Zwłaszcza, gdy bohaterowie
znajdują się w okolicach wulkanu Mount Yarus, jednego z najaktywniejszych
wulkanów na świecie, który w filmie pojawia się kilkukrotnie, jakby miał
przypominać o mocy natury i tym, że to ona jest najwyższą władzą na wyspie.
Co prawda czuć, że pieczę nad powstaniem filmu
trzymał ktoś z zewnątrz, spoza ukazywanego świata (być może świadomie w pewnym
momencie "Tanna" silnie
przypomina "Moonrise Kingdom"
Wesa Andersona), to tkwi w tym przedstawieniu ogrom szacunku. Twórcy obrazu, Martin
Butler i Bentley Dean, nie spoglądają na mieszkańców Tanny z góry, a z boku, pełni
zrozumienia i fascynacji dla tamtejszych obyczajów i rytuałów.
"Tanny", która przegrała w wyścigu
oscarowym z "Klientem"
Asghara Farhadiego, człowiek ucywilizowany raczej nie obejrzy dla fabuły. Dla
nas, silnie zakorzenionych w popkulturze, motywy z szekspirowskich dramatów są
aż nazbyt znane, by móc w omawianym filmie zobaczyć cokolwiek odświeżającego. Cennym
i niespotykanym jest w tym przypadku cała otoczka, zupełnie odbiegająca od
standardów wyznaczonych przez programy telewizyjne pokroju "Boso przez
świat" Wojciecha Cejrowskiego. Portretowana ludność to nie zacofane
cywilizacyjnie dzikusy, to ludzie żyjący tu i teraz, wierni swym tradycjom i miejscu
pochodzenia. A nam pozostaje być jak jedna z bohaterek - mała Selin - która
ciekawsko podgląda, co robią pozostali. Nikomu się nie narzuca, nikomu nie
szkodzi, po prostu niewinnie się przygląda.
5/10
5/10
Film obejrzany dzięki uprzejmości dystrybutora film, firmie Solopan.
Komentarze
Prześlij komentarz