Przejdź do głównej zawartości

Beksiński: pierwszy vloger - wywiad z Marcinem Borchardtem



Z twórcą filmu Beksińscy. Album wideofoniczny Marcinem Borchardtem rozmawiają Maciej Karwowski i Dawid Dróżdż

Maciej Karwowski: Spotkał się pan już z opiniami, że Zdzisław Beksiński ze swoją tendencją do nagrywania przypomina vlogerów?

Marcin Borchardt: Czytałem taką opinię w którejś recenzji. Ale nie sądzę, by to zrobił. On oczywiście był zawsze na bieżąco z wszelkimi nowinkami technicznymi, uwielbiał je – aparaty fotograficzne, kamery, później komputery. Zresztą zaczął tworzyć grafikę komputerową, interesował się publikowaniem swoich własnych artefaktów w sieci, udostępniając je za darmo. Ale nie chce mi się wierzyć, żeby zdecydował się wypuszczać te bardzo intymne relacje ze swojego życia do sieci. Ale rzeczywiście jest coś zdumiewającego w tym materiale, że go rejestrował i to w taki sposób. Nie miał nigdy intencji, żeby ktoś zrobił z tego film. Mówił również, że technologia, której używa, jest na tyle niedoskonała, że z tego filmu zrobić się po prostu nie da. Miał świadomość formy filmowej, był przecież erudytą, doskonale znał się na wielu sprawach, na filmie i muzyce szczególnie, więc wiedział, że filmy realizuje są inaczej. Nie miał natomiast świadomości, że tego typu forma stanie się niezwykle atrakcyjna – że te wszystkie niedoskonałości, zerwania, brudy, brzydkie kolory, wszelkie mankamenty staną się walorem estetycznym. Tego w kinie wtedy jeszcze nie było. Nigdy nie powiedział, dlaczego to robił, po prostu bawiło go rejestrowanie. Mało tego, namiętnie oglądał te materiały. W jednym z wywiadów przyznał, że woli oglądać swoje rejestracje niż filmy, te zaczęły go nudzić.

Dawid Dróżdż: Może historia o Beksińskich jest atrakcyjna z tego powodu, że ludzi bardzo ciekawi głębokie wejście w prywatny świat innych. Nagrania odkrywające intymność – na przykład śmierć - na różnych serwisach typu Youtube biją rekordy popularności. Czy to dlatego teraz jest tak popularne dla twórców filmowych, ponieważ Beksiński eksponował swoje osobiste sfery w tych nagraniach?

M.B.: Z całą pewnością jest to interesujące dla filmowców z tego właśnie powodu. Możliwość dotknięcia czegoś, co jest autentykiem –  nie prawdą o danej sytuacji, ale co jest autentyczne, bo jest zarejestrowane przez nich samych – jest bardzo pociągająca. Każdy reżyser czy scenarzysta, jeżeli jest w stanie dotknąć czegoś takiego, to jest to dla niego bardzo silny bodziec do podjęcia tematu.

D.D.: W szczególności dla dokumentalisty.

M.B.: Dlatego, gdy dowiedziałem się o tym wszystkim, nie miałem wątpliwości, że chcę zrobić film dokumentalny, nie mając świadomości, że film fabularny powstaje. Zadałem sobie pytanie, po co robić fabułę, skoro możemy opowiedzieć to dokumentalnie, ale w narracji fabularnej.

M.K.: W jednym z wywiadów powiedział pan, że nie chciał „pokazywać intymnych scen pozbawionych kontekstu” – czyli że takie materiały pan przeglądał, ale zdecydował, że nie trafią do finalnej wersji filmu. Jakiego rodzaju to były sceny?

M.B.: To materiał z jednej strony bardzo bogaty, ale też jest tam wiele rzeczy, które są nieniosącymi niczego filmowo zapisami, np. przyjeżdżają znajomi czy nasi bohaterowie jadą do znajomych, rozmawiają o różnych rzeczach, niedotyczących rodziny, tylko jakichś rozmaitych spraw, np. problemów rodzinnych, ale osób, które dla nas są zupełnie anonimowe. To były kompletne dygresje, które by tylko wprowadziły zamieszanie. W finalnym filmie jest trochę tzw. scenek rodzajowych i trzeba było głęboko się zastanowić, które z nich wybrać, czemu mają służyć, co mają o nich powiedzieć widzowi. Chodziło o to, żeby to nie był kalejdoskopowy przegląd atrakcji rodziny. Mogę powiedzieć, co nie weszło do wersji kinowej – była taka scena, kiedy Tomek i Zdzisław uczą się jeździć maluchem. Najpierw jeździ ojciec, potem syn, Tomkowi nawet pies wylatuje, więc ta scena ma swój przebieg dramaturgiczny. Zmontowaliśmy to nawet. Miałem do wyboru też scenę, gdy Zdzisław jest chory, jest cały w postawionych przez Zosię bańkach i wygląda po prostu makabrycznie, przerażająco - jak jakiś dinozaur czy jakby miał jakąś okropną chorobę skóry. Albo trzecia, Zdzisław u stomatologa robiący sobie koronkę na zębach; wręcz sadystyczne ujęcie. Stomatolożka podjeżdża z maszyną borującą, a Zdzisław uśmiecha się na fotelu, ma nie zęby, a oszlifowane kiełki. Wiem, jak widzowie by na to reagowali, ale pytanie brzmi, czego dowiadujemy się z takiej sceny, poza tym, że on lubi być filmowany i że ma specyficzne podejście do swojej osoby podczas takiego kręcenia? Ja mogę pokazać taką scenę raz – muszę się na coś zdecydować – bo jeśli pokażę ją dwa czy trzy razy, to państwo zaczniecie się nudzić. Mam takie sceny odrzucone. Jednej żałuję, że jej nie użyliśmy. Sceny remontu.

D.D.: W Sanoku?

M.B.: Nie, w Warszawie. Jest bardzo zabawna, potem połączona ze śmiercią drugiej babci. Ostatecznie nie weszła, bo właśnie w tym momencie jakby oddaliliśmy się od głównego wątku historii, czyli trzymania się relacji – babcia nie jest podmiotem tej historii. Jeśli się pojawia, ma coś powiedzieć o bohaterze albo o relacji. I tak się dzieje w obu tych scenach. W tej drugiej wywołuje ważne rzeczy, kiedy Zosia mówi, że jest taka sama jak Tomek.

D.D.: Skąd bierze się ten dziwny ekshibicjonizm, potrzeba pokazywania takich sytuacji, w których raczej wolelibyśmy się skryć, jak np. gdy mamy żółtaczkę czy wspomniane bańki?

M.B.: Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, bo taki nie jestem. Uważam, że w dobie Facebooka, Instagrama i wszechobecnej rejestracji własnego życia, ten film to trochę ostrzeżenie. Oczywiście to, co robimy, jest kreacyjne, a to tutaj jest niekreacyjne. To dotknięcie autentyku, z którym tutaj mamy do czynienia, ma zupełnie inny charakter niż nasze profile facebookowe, gdzie stwarzamy swój wyimaginowany obraz na potrzeby tworzenia nas w relacji ze społeczeństwem. Beksiński niczego nie kreował, bo nie wiedział, że to zostanie upublicznione. Robił to, bo robił. Tak samo, jak czuł potrzebę malowania.


M.K.: A jak by się pan odniósł do współczesnej tendencji do publikowania wszystkiego? Tworzenia tak jak Beksiński, ale właśnie z tą różnicą publikowania? Czy uważa pan to za dobre?

M.B.: Ja się nie podejmuję oceniania niczego. Mogę tylko powiedzieć, że sam tego nie robię. Nie mam konta na Facebooku i go nigdy nie założę. Nie mam potrzeby budowania swojego wirtualnego wizerunku mojej osoby. To wbrew mnie, jestem przeciwnikiem tworzenia fikcji internetowej na swój temat. A dlaczego ludzie to robią? Bo mają taką potrzebę, szukają relacji z innymi. Magda Grzebałkowska napisała jedno zdanie, które mnie strasznie poruszyło, że Zdzisław Tomka nigdy nie uderzył, ale też nigdy nie pocałował i nie przytulił. Oglądając ten materiał miałem wrażenie, że jego problem ze zbliżeniem do drugiej osoby był kompensowany poprzez to, że tych ludzi filmował. A kiedy umarli – nie miał czego filmować, zostały mu już tylko bloki za oknem i ten parking, który nagrywał obsesyjnie przez całe lata. Ma takie ujęcie - świat za oknem, szwenk na obraz, nad którym akurat pracuje, potem na odbicie w lustrze. Takich ujęć widziałem ze 40, na różnych etapach jego życia. Mam wrażenie, że on próbował zbliżyć się poprzez obiektyw kamery do swoich najbliższych. I wcale nie uważam, żeby Tomek zachowywał się dziwnie, gdy się wściekał, że ojciec go filmuje - ja też bym się wściekał, gdyby ojciec postanowił mnie kręcić za każdym razem, gdy przychodzę na obiad. I to z dwóch ujęć! To było nieznośne i było źródłem konfliktów. Zdzisław nie potrafił wyjaśnić dlaczego filmuje, ale nie potrafił też zrozumieć Tomka, że może tego nie chcieć. Również matka Zdzisława uciekała przed kamerą, zza drzwi ją podglądał. Ani jedna, ani druga starsza pani nie chciały być filmowane i to bardzo mocno akcentowały.

D.D.: Magda Grzebałkowska, autorka Portretu podwójnego, na podstawie którego oparł pan swój film, jakoś ingerowała w produkcję?

M.B.: W żaden sposób. Mówiła mi, że się nie zna na scenopisarstwie, ani na filmie. Ale doskonale się dogadywaliśmy. Dzwoniłem do niej z różnymi pytaniami, sprawdzałem na rożnych etapach, czy nie popełniam jakiegoś błędu. Nie chciałem iść tropem wielogłosów o Beksińskich, tylko zobaczyć, co zostawili sami po sobie i ewentualnie, jak ich filmowano przez lata.

D.D.: A ile w sumie było materiału?

M.B.: Około trzystu godzin. Źródeł archiwalnych było wiele, także  z różnych telewizji, m.in. francuskich, skandynawskich, japońskich. Na przykład z NHK, materiał gdzie jest pokazana ta słynna galeria z anegdoty o Japończykach, którzy zapłacili milion dolarów za obrazy Beksińskiego. Chyba w Osace, nie pamiętam już. Mieliśmy materiał pokazujący to miejsce, którego zresztą już nie ma i nie wiadomo, co się w ogóle z tą kolekcją dzieje. Natomiast Japończycy są zainteresowani filmem, więc gdy tam pojadę, to może te obrazy odszukamy.

Wywiad przeprowadzony 12 sierpnia 2017 roku podczas 44. Ińskiego Lata Filmowego. Pierwotnie ukazał się na łamach gazety festiwalowej "Ińskie Point".

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Do czego pijesz? - wywiad z WuWuniem

Z Marcinem Sprusińskim, znanym szerzej jako WuWunio, rozmawiam po kinowej premierze jego filmu " Potwór z Doliny Trzech Spawów ". Maciej Karwowski: Inaczej niż w przypadku poprzedniego filmu, premierę " Potwora... " zorganizowaliście w kinie. Informując na Facebooku o wyprzedanych biletach wspomniałeś, że przed Luną były kina, które Wam odmówiły.   Które konkretnie? Marcin Sprusiński: Chciałem się dogadać z dużymi sieciami, żeby w każdym mieście w Polsce film ten poleciał raz, na przykład w czwartek o 18:00. Bez zysku dla mnie – po prostu by ludzie w różnych miejscach kraju mogli zobaczyć to na dużym ekranie. Ale jak usłyszeli, że to jakiś film z Bonusem BGC i resztą - odmówili. Nie chciałbym raczej wymieniać nazw, bo możliwe, że kiedyś będę do nich uderzać z jakimś innym filmem. A kino Luna powiedziało, że nie interesuje ich co będziemy puszczać. I na pewno są zadowoleni, bo bilety sprzedały się w dwie godziny. M.K.: Widziałem, jak dziewczyny

NA WSZYSTKIE PIŁY NIE MAM SIŁY - omówienie serii "Piła" (2004-2010)

Gdy w 2004 roku na ekrany kin trafiła " Piła " Jamesa Wana, nikt się nie spodziewał, że film ten da początek legendarnej dziś już serii, przynosząc wytwórni Liosgate ponad 800 milionów dolarów zysku, a jej reżyserowi nada miano nowego króla horroru. Z okazji premiery najnowszej części cyklu – " Piła: Dziedzictwo " postanowiłem przyjrzeć się każdej odsłonie i pokrótce opowiedzieć Wam, czy warto się z nimi zapoznać. Piła (2004) reżyseria: James Wan, scenariusz: Leigh Whannell, James Wan Pierwsza wersja scenariusza " Piły " powstała już w 2001 roku, a sam gotowy film trafić miał pierwotnie wyłącznie na kasety VHS. Zyskał on jednak na tyle przychylne opinie, że otrzymał dystrybucję kinową, a już wkrótce zielone światło dla realizacji sequela. Wszystko zaczyna się w tajemniczej obskurnej łazience, w której budzi się dwójka nieznających się mężczyzn. Nie wiedzą nic o sobie, o tym miejscu, ani o powodzie, dla którego tam trafili. Jedyne, co

ANATOMIA PRAWDY – wywiad z Sebastianem Fabijańskim

Z Sebastianem Fabijańskim rozmawiam wespół z moim niezastąpionym kompanem Jakubem Zawodniakiem podczas 46. Ińskiego Lata Filmowego, tuż po przedpremierowym pokazie Mowy ptaków Xawerego Żuławskiego. Jakub Zawodniak: Chcieliśmy zacząć od tego, że jesteśmy pod wrażeniem amplitudy uczuć, jaką zaprezentowałeś na spotkaniu po filmie. Zwłaszcza że gdy dołączyłeś do Xawerego, wydawałeś się zblazowany, znudzony. Sebastian Fabijański: Chwilę wcześniej spałem w samochodzie. Robimy z Mową ptak ó w sporą tras ę – Warszawa, Zwierzyniec, Gdań sk, I ńsko i zaraz jedziemy dalej, a wszystko w przeciągu w zasadzie półtora dnia. To nie jest wi ęc jakaś nonszalancja, po prostu naprawdę mnie rozłożyło. Takie spotkania nas też kosztują, zawsze jestem wymęczony, bo ludzie oczekują dużo atencji, a to wymaga wysiłku szczególnie ode mnie. A ja jakoś z natury duszą towarzystwa nie jestem. Maciej Karwowski: Ale w kt ó rymś momencie się uruchomiłeś ! To pewnie przez jakieś pytanie. Ono uruch