Każdy z nas doskonale zna problem
ginących skarpetek - jak na złość zawsze zapodziewa się tylko jedna sztuka z
pary, nigdy obie. Teorii na ten temat można snuć wiele i łatwo przy tym o
stworzenie całej mitologii. O próbę wyjaśnienia tego fenomenu pokusili się
Czesi, Pavel Šrut i Galina Miklínová, pisząc trylogię książek dla dzieci
zatytułowaną "Niedoparki".
W ojczystym kraju seria ta stała się bestsellerem i w 2016 doczekała się
ekranizacji (za którą odpowiedzialna była sama Miklínová). Po kilku miesiącach
zawitała również do polskich kin.
Jeszcze przed rozpoczęciem filmu,
wyświetlony zostaje krótki spot przypominający o literackim pochodzeniu tytułu
i zachęcający do kupna którejś pozycji. To, co zwykle pojawia się jedynie na
ulotkach i w napisach końcowych, tu jawi się jako informacja nadrzędna, czym
automatycznie zniechęca. A potem jest już tylko gorzej.
Głównym bohaterem jest niejaki Hihlík,
młody Niedoparek. Kim są te stworzenia, trudno stwierdzić, bowiem jedyne, czego
się o nich dowiemy podczas filmu, to to, że żywią się skarpetkami (choć same
wyglądają jak skarpetki) oraz że większość ludzi nie potrafi ich zobaczyć.
Hihlík po śmierci swojego dziadka wyrusza do jedynego krewnego, jaki mu
pozostał, stryja Padre. Cóż, w zasadzie tylko tyle można powiedzieć o fabule,
bo to, co dzieje się później naprawdę trudno uporządkować i wyłożyć w jasny
sposób. Teoretycznie całość kręci się wokół potrzeby posiadania rodziny i
udowodnienia otoczeniu swojej wartości, jednak wielokrotnie zostaje to wzorowo
zatracone.
Hihlík wplątuje się w coś na kształt
wojny gangów, które poróżniło podejście do zdobywania pożywienia - ci, których
mamy uznawać za postaci pozytywne, zabierają ludziom tylko po jednej skarpetce
(bardzo silnie przy tym podkreślają, że nie kradną, a jedynie dzielą się z
ludźmi), natomiast ci źli, bardzo dosadnie stylizowani na narkotyzujących się
punków, kradną całe pary. Gdyby próbować analizować motywacje i sposób działania
bohaterów, trudno byłoby wybrać z całego tłumu postaci choć jedną prawdziwie
sympatyczną i godną naśladowania. Takie cechy ewentualnie zdradza jedynie
główny bohater, tyle że on wydaje się po prostu głupi.
Film Miklínovej przywodzi na myśl mający
premierę trzy lata temu "Siedmiu
krasnoludków ratuje Śpiącą Królewnę" - animacja wygląda tak samo
paskudnie (choć jakimś cudem prezentuje się nieco lepiej niż w zwiastunach),
fabuła poprowadzona jest z identyczną niedbałością i skłonnością do dygresji,
mnogość postaci czyni widza całkowicie obojętnym wobec ich losu, a wszystko
okraszone zostaje piosenkami. Z tą różnicą, że piosenki z animacji o
krasnoludkach posiadały przynajmniej melodię. W "Niedoparkach" wszystkie utwory brzmią jakby autor dopiero
zasiadał do ich komponowania i został zaskoczony przedwczesnym deadlinem - nie
dość, że nie mają chwytliwego brzmienia, to urywają się po parunastu sekundach,
rodząc pytanie o sens ich wprowadzenia. Zwłaszcza, gdy teksty to głównie zbitki
przypadkowych słów. "Yo yo, taki los, yo yo, skarpet stos" stanowiące
coś w rodzaju hymnu Niedoparków przyjdzie nam usłyszeć dwukrotnie.
Na całe szczęście "Niedoparki" nie
przypominają wzmiankowanego filmu w jednym względzie - nie są wulgarne i
niepotrzebnie intertekstualne. Co prawda jedyna żeńska przedstawicielka Niedoparków
(już samo to budzi me zastrzeżenia) jest ukazana w nieco zseksualizowany sposób
(niedowierzającym polecam zobaczyć zwiastun, ujęcie skupiające się na
pośladkach postaci jest w nim zawarte), a gdy bohaterowie pojawią się w ludzkim
pubie, będą świadkami striptizu wokalistki grającej do kotleta, ale jest to
kwestia jedynie ułamków sekund, dlatego jestem w stanie na to przymknąć oko.
Nawiązań i zapożyczeń również nie uświadczymy, choć jeden z ludzkich bohaterów
lubi uciąć sobie pogawędkę z popiersiem Einsteina na tle "Krzyku" Muncha, ale nazwiska tychże
nigdy nie padają, więc ewentualne zakamuflowane walory edukacyjne z tego żadne.
"Niedoparki"
to stworzona niewielkim nakładem pracy (i zapewne pieniędzy) reklama książek o
tym samym tytule. O nich nie mogę się wypowiedzieć, bo ich nie miałem okazji
przeczytać, ale film sam w sobie nie ma do zaoferowania nic ponad bycie
zapchajdziurą, którą rodzice puszczają swoim dzieciom na tabletach podczas
długich podróży. Bałagan scenariuszowy i brak jednolitej myśli przewodniej nie
pozwalają na wyniesienie z seansu czegokolwiek ponad poczucie upływu czasu i
masę pytań o logikę działania świata zjadaczy skarpetek. Zdecydowanie autorom
zabrakło pary do pracy. Yo yo, taki los.
1/10
- - -
Recenzja pierwotnie opublikowana została na łamach gazety festiwalowej 44. Ińskiego lata filmowego "Ińskie Point", nr 9-10.
Komentarze
Prześlij komentarz