Disco
polo było w moim życiu obecne od samego początku. Mimo że
konsekwentnie omijałem w telewizji programy pokroju "Disco polo
live" oraz "Disco relax", to w rodzinie miałem i mam
po dziś dzień wielkich fanów tego gatunku, toteż moje obcowanie z
utworami między innymi Akcentu nie ograniczało się li tylko do
zakrapianych alkoholem oficjalnych uroczystości rodzinnych. Należy
tu zaznaczyć, że utwór "Moja gwiazda" leciał w
wielogodzinnej pętli na 18-stce mojej kuzynki, a sam Zenek Martyniuk
we własnej osobie wystąpił na weselu kuzyna. Na pohybel temu ja
wolałem Ich troje, które nie stanowiło chyba wiele lepszej busoli
jeśli chodzi o kształtowanie gustu muzycznego. I oto jestem,
przesłuchujący dziś na Tidalu piosenki chluby Białostocczyzny w
ramach przygotowań do stworzenia tego tekstu.
Gdy
usłyszałem o tym, że ma powstać film o, jak to się już zwykło
mawiać, "królu disco polo", w przeciwieństwie do
większości pojawiających się głosów, nie czułem żadnego
oburzenia. Oczywiście, że z całą pewnością istnieją wykonawcy,
którzy na ekranizację swoich życiorysów zasługują bardziej,
choćby przez fakt, iż już odeszli z tego świata i dziś możemy
konfrontować się z ich dziedzictwem (na myśl przychodzą mi
chociażby Niemen, Grechuta, Młynarski czy Nalepa), jednak trudno
dyskutować z faktem, że Martyniuk jakiej muzyki by nie tworzył
również wyrasta na legendę polskiej piosenki, a sam gatunek nie
powinien warunkować możliwości przeniesienia historii danego
twórcy na ekran. Jeśli ktoś kiedyś wpadnie na szalony pomysł
zrobienia filmu o Kalwi&Remi, pierwszy kupię bilet na seans. Nie
oszukujmy się, materiał źródłowy to tylko iskra, najistotniejsze
jest to, co twórcy postanowią z nią zrobić.
Mimo
ciągot do obstawania w opozycji wobec wszystkiego i wszystkich,
nieśmiało przyłączyłem się do grona zaniepokojonych
zapowiedziami filmu Jana Hryniaka. Oba opublikowane plakaty są
paskudne, pierwszy odstrasza zahaczającym o plagiat nawiązaniem do
"Bohemian Rhapsody", a drugi jest zwyczajnie brzydki, w
każdym aspekcie. Żeby chociaż czerpał z tandetnej estetyki
okładek płyt czy afiszów disco polo! Nic z tego, TVP postawiło na
klasykę dystrybucji – dajcie twarze i nazwiska, niech stażysta to
jakoś skleci. No i sklecił tak, że liternictwo samo podłożyło
sobie świnię, czyniąc z Zenka Żenka. Do tego zwiastuny budziły
obawy choćby o to, czy aktor, w którym wcześniej można było
pokładać największe nadzieje, czyli Krzysztof Czeczot, nie
wypadnie przypadkiem nazbyt sztucznie. Tak się dziwnie złożyło,
iż miałem okazję wystąpić w tej produkcji jako statysta, więc
dodatkowo mogło mnie zaniepokoić, że na miesiąc przed premierą
ekipa jest jeszcze na planie, a do tego ujęcia kręcone są na
greenscreenie. Jak by tego było mało, z przeczytanej przez ze mnie
ledwie kilka dni temu książki o Martyniuku dowiedziałem się nie
tylko, że z autorki, Martyny Rokity, jest fatalna pisarka, ale też,
że postać muzyka ma jeden z najnudniejszych życiorysów, jakie
przyszło mi lustrować.
Oto
na 253 stronach biografii "Życie to są chwile",
gdzieś między gigantycznymi marginesami a masą przypadkowo
dobranych fotografii wyłania się treść – historia prostego
chłopaka ze wsi, który chciał grać muzykę, więc chwycił gitarę
i zaczął grać muzykę. I w zasadzie tyle, możemy się rozejść.
Istnieje szansa, że to kwestia tego, iż Zenek w swojej skromności
czy skrytości nie obdzielił dziennikarki zbyt wieloma opowieściami,
ale nie sposób nie odnieść wrażenia, że po prostu nie jest to
osoba, która ma do zaoferowania światu coś więcej ponad wpadające
w ucho piosenki, charakterystyczny głos i wieczną pogodę ducha.
Czy wystarczy to na dobrą książkę? Raczej nie, zwłaszcza, gdy
jest napisana stylem przywodzącym na myśl wypracowania szkolne. Ale
na film, który nie aspirowałby do miana rozbuchanej biografii
wielkiego muzyka już owszem. Jednak czy "Zenkowi" się
udało?
Gdyby
puścić w niepamięć dziwny, bo pompatyczny i mroczny prolog, jaki
film Hryniaka posiada, z głównym bohaterem kroczącym w slow motion
na scenę jakiegoś ważnego dla siebie koncertu, to pierwszych 80
minut seansu nie sposób nie docenić. Oto poznajemy młodziutkiego
Martyniuka granego przez znakomitego w tej roli Jakuba Zająca, który
dopiero ma postawić pierwsze kroki w świecie muzyki. Zostaje
zabrany na pierwszy koncert, pierwszy raz chwyta za mikrofon,
otrzymuje pierwszą propozycję występu na weselu – formuła
bardzo prosta, ale przy sprawnej realizacji jakże skuteczna. A tej
filmowi odmówić nie można. Lokacje i ich scenografia, jak i
kostiumy wyglądają bardzo wiarygodnie i w uroczy sposób oddają
klimat przełomu lat 80. i 90. Czy to wiejskie targowiska z lakierami
do włosów i importowanym Bravo, skromny pokoik nastolatka z
kaseciakiem i plakatem z "Terminatora" czy nawet osada
cygańska – w każdym z tych miejsc spędzimy trochę czasu i ani
na moment nie da nam się we znaki, że to tylko inscenizacja.
Greenscreena, gdybym nie wiedział gdzie go szukać, nie zauważyłbym
w ogóle, a niektóre przejścia montażowe dwóch planów czasowych
potrafią zaskoczyć pomysłowością.
Niespodziewanie
dobrze ogląda się tę opowieść przywodzącą mi osobiście na
myśl... uwaga, uwaga... "Patersona" Jima Jarmusha. Film
ten, wbrew swojej promocji, nie równa do "Bohemian Rhapsody"
czy "Rocketmana", nikt tu nie pozuje na wielkiego wieszcza
i chlubę narodu, nie zamierza swoimi działaniami podbić czy zbawić
świata. Zenek ustami Zająca powtarza jedynie "po to śpiewam,
żeby ludziom było weselej" i jest w tym ujmująco szczery.
Kibicujemy temu prostemu chłopakowi z nietypową barwą głosu,
przejmujemy się, gdy bierze udział w konkursie kapel czy gdy na
festynie wpada mu w oko piękna dziewczyna. Jednak raczej nikogo nie
zaskoczę, że Hryniakowi daleko do Jarmusha i nie czyni on z
opowieści o wiejskim muzyku rozprawy na temat potrzeby realizowania
swojej wizji szczęścia na przekór rozpędzonemu światu czy
dopatrywania się piękna w najbardziej prozaicznych zdarzeniach dnia
codziennego. Reżyser, mający na swoim koncie póki co dwa
pełnometrażowe filmy fabularne ("Trzeci" z 2004 oraz
"Trick" z 2010, na biografię Kantora przyjdzie nam jeszcze
poczekać) w wywiadach sugeruje, iż jego najnowsze dzieło jest
nawet bardziej niż biografią portretem czasów tuż po
transformacji ustrojowej oraz spojrzeniem na disco polo jako fenomen
kulturowy. Niestety, trudno się z nim zgodzić.
Pisałem
wcześniej, że film ten stanowi udaną pocztówkę z przełomu
ostatnich dwóch dekad XX wieku. I owszem, obrazek to ładny i
przekonujący, jednak daleko mu do poziomu jakiejkolwiek wypowiedzi.
Hryniak nie analizuje żadnego zjawiska, patrzy zbyt krótkowzrocznie,
osadzając losy Martyniuka w kulturowej próżni. Nie usłyszymy o
żadnym innym zespole niż Akcent, nie udamy się na żaden koncert,
na którym nie występuje protagonista; poza jedną sceną z bazarku,
nawet nie otrzymamy informacji o peaku popularności Zenka i o tym,
że w ogóle wydaje on jakieś albumy. Próbowano to dotkliwe
zaniedbanie ratować osadzonymi we współczesności wstawkami
paradokumentalnymi, ponoć inspirowanymi amerykańskim filmem "Ja,
Tonya" (nie wiem, nie widziałem), w których to różne osoby
tłumaczą dalsze losy bohaterów. Trudno jednak sondować, po co
właściwie zostały one wprowadzone, a i należy zauważyć, że
mocno wybijają z rytmu opowieści, czyniąc ją wysepkową i dość
chaotyczną.
Najdziwniejszą
decyzją jest jednak praktycznie całkowity brak utworów Martyniuka.
Według napisów końcowych użyto ledwie czterech szlagierów
Akcentu, ale trudno doliczyć się choćby tylu. Przez cały seans
otrzymujemy wiele zagranicznych hitów disco z "Never ending
story" Lihmala na czele, kilka polskich przebojów pokroju "Daj
mi tę noc" czy "Papierowego księżyca" i nic więcej.
Zadziwiające, że powstały kilka lat wcześniej film Macieja
Bochniaka "Disco polo", niestanowiący niczyjej biografii,
a w bardzo przerysowanej formie opowiadający o polskim "amerykańskim
śnie" i fenomenie muzyki chodnikowej, sprawdził się pod tym i
wieloma innymi względami znacznie lepiej. Reżyser tamtej produkcji
podkreślał wielokrotnie, że praktycznie wszystkie przytoczone
przez niego historie wydarzyły się naprawdę i stanowią kolaż
biografii muzyków tego gatunku. W momencie, gdy rzecz tyczy się
fikcyjnych postaci, taki zabieg nie budzi zastrzeżeń. To co
natomiast zrobiono w "Zenku" trudno jakkolwiek obronić.
Okazuje
się bowiem, że Marta Hryniak, scenarzystka omawianego filmu,
wcześniej pracująca jedynie przy "Leśniczówce" i
"Koronie królów", przy tym żona reżysera i, co ciekawe,
córka Krzysztofa Kieślowskiego, uznała najwidoczniej, że skoro
biografia Martyniuka raczej nie obfituje w spektakularne wydarzenia,
dzikie jazdy bez trzymanki i zawrotne zwroty akcji, to można
uatrakcyjnić ją dramatyczną sytuacją z życia innego muzyka disco
polo, konkretnie lidera zespołu Bayer Full Sławomira
Świerzyńskiego, dotyczącą porwania jego syna. Tak, do filmu,
którego wcześniejszą największą kulminacją jest koncert, na
którym MOŻE pojawić się prezydent Polski, niespodziewanie
wrzucony zostaje wątek porwania, który Martyniukowi nigdy się nie
przydarzył. Pomysł to nie tyle dziwny, co makabrycznie głupi, jako
że już nie tyle zafałszowujący rzeczywistość, co po prostu
nieprzystający do reszty opowieści. Zwłaszcza, gdy w tym blisko
dwugodzinnym filmie na epizod ten poświęcono ledwie 14 minut. I
warto nadmienić, iż jest to kulminacja całego "Zenka",
do tego wypełniająca praktycznie cały blok z udziałem Krzysztofa
Czeczota.
Naprawdę
trudno też wytłumaczyć dlaczego głównego bohatera w wizji Jana
Hryniaka odgrywa dwóch aktorów. Kino zna wiele przypadków, gdy ci,
przy odpowiedniej charakteryzacji i chęciach, radzili sobie z
większymi wyzwaniami niż ukazana tutaj rozpiętość 16 lat. Z
pewnością każdy, kto seans ma już za sobą, zgodzi się ze mną,
że zdolny i pełen pasji Jakub Zając spokojnie poradziłby sobie z
tym zadaniem, doskonale portretując tak 19-, jak i 35-letniego
Martyniuka. Mógłby się wówczas w pełni wykazać, a widz czułby
się mniej skołowany, co nieuniknione, gdy nagle, na ostatnie 40
minut filmu podmieniony zostaje wyłącznie jeden aktor, przy
zachowaniu bez zmian całej reszty obsady. Choć oddać należy, że
to, co proponuje Czeczot (wybrany do roli ponoć głównie ze względu
na podobieństwo do młodszego odtwórcy) jest może i ciekawe, bo
dające zupełnie inny obraz gwiazdora przytłoczonego sławą i
obowiązkami, zaniedbującego siebie i rodzinę, ale brak tu czasu,
by go poznać, polubić, zwyczajnie oswoić z widzem, bo przecież
już trzeba mknąć do wstrząsającego climaxu i rozdziawiającego
usta finału.
A
to, co dzieje się w finale to już fantasmagoria najwyższej próby.
Otóż, po dramatycznej historii porwania, Zenek z rodziną z
jakiegoś powodu wita się z pojawiającym się tu znikąd Limahlem
(granym przez samego siebie), po czym powolnym krokiem zmierza
samotnie na scenę i... wyciemnienie. Teoretycznie można by uznać
tę scenę za zakończenie, bowiem następują po niej napisy, ale
twórcy serwują nam tu niespodziankę, o którą nikt nie prosił i
o której nikt nie marzył. No, może poza samym Zenkiem
Martyniukiem. Gdy napisy poczynają już nas informować o nazwiskach
twórców, trafiamy na bliżej nieokreśloną scenę, na której nie
kto inny jak Limahl wykonuje swoje "Never ending story", a
towarzyszy mu Krzysztof Czeczot. Jeszcze nie zdążą was porządnie
przejść ciarki żenady, gdy dołączy do nich Jakub Zając, a
chwilę później, by było już maksymalnie niezręcznie, zjawia się
Zenek Martyniuk we własnej osobie. Tym sposobem pierwszy
pełnometrażowy film produkcji Telewizji Polskiej wieńczy występ
trzech Zenków Martyniuków i jego idola w scenie, której
uzasadnienia próżno szukać.
Choć
ostatnie akapity jawią się jako mocno krytyczne, nie chciałbym
zostawiać was z poczuciem, że film ten jest najgorszym, co mogło
się polskiemu kinu przydarzyć. Co prawda jest to tytuł nieudany,
polepiony z kilku różnej jakości pomysłów (nie wiem na ile
powinniśmy dziękować, a na ile obarczać za to winą mającą tu
jak się okazuje swój udział Ilonę Łepkowską), powstały przy
zdecydowanym braku chęci przybliżenia widzowi losów króla disco
polo, jak i samego gatunku, przez co nie sposób ustalić do jakiego
targetu produkcja ta jest kierowana, jednak na tle konkurentów z
tych pięknych czasów, gdy kina były jeszcze otwarte (mam tu na
myśli "365 dni", "Swingersów" oraz "Bad
boya") to propozycja jeśli nie najlepsza, to już na pewno
najprzyjemniejsza. "Zenek" gwarantuje rubaszną, ale przy
tym bezpieczną podróż w urokliwe czasy i gwarantuje, przynajmniej
do pewnego momentu, dobrą zabawę. Na pełnoprawną biografię
Martyniuka przyjdzie nam jeszcze poczekać, natomiast spragnionym
szalonych podróży w rytm disco polo bardziej zalecam seans "Disco
polo" Macieja Bochniaka czy niestarzejącego się "Kochaj i
rób co chcesz" Roberta Glińskiego, ale "Zenkowi" też
warto dać szansę, w końcu, jak śpiewał swego czasu jego bohater
- "Paraparapapa, ooo, ooo, aaa".
Komentarze
Prześlij komentarz