"Zło we mnie" to jeden
z tych tytułów, które zostały bardzo skrzywdzone przez nietrafioną promocję.
Tej, przynajmniej w naszym kraju, z oczywistych powodów bardzo zależało, by
zaskarbić sobie uwagę najliczniejszej grupy odbiorczej gatunku - młodzieży. Z tego
właśnie powodu zwiastun zmontowany został tak, by debiut Oza Perkinsa
przypominał jak najmocniej każdy inny wyświetlany w kinach straszak. Można
powiedzieć, że cel został osiągnięty. Tylko po co, skoro wszystkich, którzy
spodziewali się po horrorze tym emocjonalnych szarż w stylu
"Obecności" czeka rozczarowanie?
Oz Perkins, syn człowieka-legendy
Anthony'ego Perkinsa, po latach grania w raczej mało wyszukanych tytułach oraz
napisaniu scenariuszy do dwóch, zabrał się za autorski projekt opowiadający o
dwóch dziewczętach, które z różnych powodów jako jedyne nie wyjechały na czas
ferii zimowych z internatu. Wielki budynek straszy pustkami, za oknami świszczy
wiatr, dziewczyny kręcą się po korytarzach, a zło może czaić się wszędzie.
Polski, tylko pozornie nieudany, tytuł może nieco pomóc przy próbach jego
lokalizacji i interpretacyjnie ma zdecydowanie więcej do zaoferowania niż
oryginalny "February" (wariantywnie "The Blackcoat's
Daughter").
Od pierwszej do ostatniej chwili
czuć koncepcyjność całości. Perkins zdecydowanie wiedział, co chciał osiągnąć i
łatwo dostrzec, jak sukcesywnie do tego docierał. Nie można mu odmówić również warsztatu,
bowiem "Zło we mnie" to utwór bardzo klimatyczny, samoświadomy i
niespieszny. Niestety w chęci stworzenia filmu powolnego i ciężkiego
przekroczył on pewną ostateczną granicę, czyniąc go zwyczajnie nudnym. Mimo iż
w każdej scenie tkwi niepodważalna wartość i ambicja, narracja stanowiąca wręcz
antytezę wartkiej nazbyt rozwadnia całość. W wielu momentach horror ten
przywodzi na myśl znakomitą "The Witch" - tyle że arcydzieło Roberta
Eggersa potrafiło utrzymać w napięciu, każąc widzowi do ostatniej chwili
siedzieć wbitym w fotel ze wstrzymanym oddechem. U Perkinsa fabularnie jest
równie ciekawie, a finalnie tak samo niejednoznacznie i świeżo, ale angażuje to
w dość niskim stopniu i pozostaje jedynie intrygującą odskocznią od
mainstreamowego kina.
Wysmakowane, bardzo statyczne i
mroczne zdjęcia, niepokojąca, napastliwa muzyka oraz zupełny brak
znienawidzonych przez większość widzów jump-scare'ów wywindowują film Perkinsa
kilka poziomów ponad większość horrorów trafiających do naszych kin. Znakomite
kreacje przepięknych i zdolnych dziewcząt - Kiernan Shipka ("Mad men"), Emma
Roberts ("Królowe krzyku"), Lucy Boynton (niedługo wchodząca do naszych kin "Baba
Jaga") - udowadniają nie tylko, że młode pokolenie aktorskie ma wiele do
zaoferowania, ale przede wszystkim, że reżyser angażując je do filmu nie
kierował się jedynie ich zachęcającą aparycją. Czego by mu nie zarzucać, należy
przyznać, iż stworzył horror wartościowy i godny uwagi oraz, że ma szansę na skierowanie
gatunku na nowe tory. Miejmy nadzieję, że jego kolejny, mający już premierę za
granicą, film "I Am the Pretty Thing That Lives in the House"
również doczeka się polskiej dystrybucji.
5/10
Komentarze
Prześlij komentarz