"Powidoki" to ostatni film Andrzeja Wajdy. Więc to siłą
rzeczy pożegnanie - z kinem, widzami, ze światem. Choć mało który twórca
zabierając się za swój ostatni projekt ma poczucie, że to faktycznie ostatnie
czego się tknie, to my podskórnie, jako odbiorcy, oczekujemy, by zostało to
wykonane w wielkim stylu. Jednak kto zna dokonania tego reżysera, ma
prawdopodobnie świadomość tendencji spadkowej i może przypuszczać, jakie będą
"Powidoki" i że nie można z tym tytułem wiązać wielkich nadziei. Ale
przecież temat - Strzemiński! Przecież zdjęcia - Paweł Edelman! Obsada - Linda,
Pieczyński, Bonaszewski, Wichłacz! Może to jednak dobry film i godne
zwieńczenie kariery wielkiego reżysera?
Już od pierwszej sceny możemy być pewni dwóch rzeczy - po pierwsze
tego, że Edelman wespół z Wajdą spisali się wyśmienicie na poziomie wizualnym.
Kadry zachwycają swoją plastycznością, klasyczną dla reżysera malarskością,
bogatą kolorystyką, przemyślaną kompozycją i nienagannym oświetleniem. Po
drugie - że dialogi bardzo głośno szeleszczą papierem. Już pierwsza wypowiedź
Strzemińskiego, tłumacząca czym są powidoki, sprawia wrażenie nienaturalnej,
nazbyt wycyzelowanej i słownikowej. Poczucie to nie opuści nas przez cały film;
wszystkie wypowiedzi zdają się być dobre jedynie jako tekst dramatu, zupełnie niedostosowane
do naturalnego języka, skazując obsadę częstokroć na melorecytacje, czyniąc z
każdej wymiany zdań scenki z kiepskiego teatru. Z tą różnicą, że w kiepskich
teatrach raczej próżno szukać dobrych aktorów.
Linda robi, co może, by uczynić kolejne deklamacje manifestów
Strzemińskiego żywymi, dopiero co powstałymi przemowami. Mimo kilku momentów
przebłysków, grzęźnie, ściągany w dół przez... scenariusz. Okazuje się bowiem,
że niepopularna wypowiedź aktora na temat skryptu autorstwa Andrzeja Mularczyka
jest całkowicie trafna. Scenariuszowi brak nie tylko zwyczajnie ludzkich
dialogów, pozbawiony jest on również wyraziście nakreślonych postaci czy choćby
przyzwoitej historii. Cała fabuła to mało swobodny zlepek kilku scen z życia
malarza, gdzie w każdej wałkowany jest wyłącznie jeden temat - socjalizm jest
zły, sztuka dobra. Nie można odmówić szlachetności podjętemu tematowi, tyle że takie
przesadne uproszczenie nie tylko nie przystoi twórcy kalibru Wajdy, co
jakiemukolwiek innemu.
Pozostała część obsady, na czele z debiutującą Bronisławą Zamachowską,
radzi sobie znacznie gorzej. I trudno tu winić samych aktorów, bo ci zwyczajnie
nie mieli co grać. Jakichkolwiek relacji potworzonych jest naprawdę niewiele, a
te które zdawały się być istotne, nie doczekały się dostatecznego rozwinięcia. Najbardziej
jest mi szkoda Zofii Wichłacz, która po więcej niż udanym "Mieście
44" wciąż czeka na rolę, która pozwoliłaby rozwinąć jej skrzydła i
udowodnić, że nie był to jednorazowy wyskok.
Film wieńczący karierę Wajdy jest tytułem nudnym, pozbawionym werwy i
zniuansowania. To bardzo skrótowa, wygrana na jednym tonie, biografia-laurka, która
nie sprawdzi się w funkcji ani edukacyjnej dla najmłodszego pokolenia (spoko,
szkoły pójdą), ani jako kino artystyczne. To jedynie powidok dawnych dzieł
jednego z najważniejszych polskich reżyserów.
3/10
3/10
Komentarze
Prześlij komentarz