Zwykle, gdy w filmie trafiamy wraz z
bohaterami do prosektorium, gościmy tam ledwie moment, oględnie przyglądamy się
ciału, szybko odnajdujemy potrzebne poszlaki, by po chwili ruszyć dalej w toń
śledztwa. W "Autopsji Jane Doe" w miejscu tym rozpoczniemy, jak i
skończymy opowieść. I choć tu również zajmiemy się wydłubywaniem brudu spod
paznokci oraz próbą ustalenia tożsamości zmarłej (Jane Doe i John Doe to
amerykańskie określenie nadawane niezidentyfikowanym osobom), nie ma to wiele
wspólnego z kryminałem, a wyłącznie z horrorem.
Neguję wartość kryminalną filmu André Øvredala ("Łowca
trolii") z jednego prostego powodu - intryga tu zawarta jest niebywale
licha, a dojście do rozwiązania tajemnicy zajęło mi dosłownie kilka pierwszych
minut, ledwie tylko ciało trafiło pod skalpel, bijąc tym samym rekord ustanowiony
przez "Wizytę" Shyamalana (15 minut). Twórcy zdają się w ogóle nie
zabiegać o uczynienie z "Autopsji..." wciągającej historii opartej na
tajemnicy. To zdecydowanie bardzo standardowy horror, z typowo amerykańskim
(choć to brytyjski film) podejściem do tematu straszenia. Dużo się tu dzieje,
zjawy lubią wyskakiwać tuż przed nasze oczy, robią to oczywiście w mało wyrafinowany
i bardzo przypadkowy sposób, a fabuła zmierza jak po wyciągniętym z ust
bohaterki sznurku do niewyróżniającego się niczym zakończenia.
Zaskakującym jest dla mnie jedynie, jaką dyskusję wywołał film ten w internecie, w kontekście jego rzekomej wielowymiarowości i trudów w dotarciu do prawidłowej interpretacji zaprezentowanych wydarzeń. Ciekawszy jest ten szum od samego dzieła, które niestety zdaje się mieć tak naprawdę bardzo niewiele do powiedzenia, a wszelkie próby podejmowane przez internautów skazane są na sklasyfikowanie ich jako nadinterpretacje. Fascynujące jest to tym bardziej, że ma miejsce w Polsce, gdzie przykładowo taki "Babadook" spotkał się z masowym niezrozumieniem i sprowadzeniem go do poziomu głupiego straszaka.
Zaskakującym jest dla mnie jedynie, jaką dyskusję wywołał film ten w internecie, w kontekście jego rzekomej wielowymiarowości i trudów w dotarciu do prawidłowej interpretacji zaprezentowanych wydarzeń. Ciekawszy jest ten szum od samego dzieła, które niestety zdaje się mieć tak naprawdę bardzo niewiele do powiedzenia, a wszelkie próby podejmowane przez internautów skazane są na sklasyfikowanie ich jako nadinterpretacje. Fascynujące jest to tym bardziej, że ma miejsce w Polsce, gdzie przykładowo taki "Babadook" spotkał się z masowym niezrozumieniem i sprowadzeniem go do poziomu głupiego straszaka.
Zagadnienia związane z racjonalistycznym
podejściem do wydarzeń nadnaturalnych czy tych dotyczących prawdziwej
tożsamości martwej dziewczyny przemykają przez ekran szybko i niezauważenie, niczym
zjawy za plecami bohaterów. Chociaż zdjęcia są tu nienagannie klimatyczne, a rytm
opowieści nie pozwoli nam się nudzić, to nie sposób się w historię tę zaangażować,
zwłaszcza gdy dialogi, jakie prowadzą bardzo słabo i nieporadnie nakreśleni bohaterowie,
to albo wymuszona ekspozycja, albo jęki przerażenia. Odtwarzający główne role Emile
Hirsch ("Wszystko za życie") oraz Brian Cox (cóż tu wymienić?) są niewątpliwie
dobrymi aktorami, jednak zostali oni tu skrzywdzeni przez mizerny scenariusz
oraz narzucającą nadekspresyjność reżyserię. Przywodzi to na myśl dramatycznie
zły i już legendarny występ Marka Wahlberga w "Zdarzeniu"
wzmiankowanego wcześniej M.
Nighta Shyamalana. Nachalne zbliżenia na ich twarze każą się zastanowić, czy
aby najlepszej kreacji nie tworzy spoczywająca na stole martwa, zdecydowanie
nazbyt seksowna, Olwen Catherine Kelly.
Umiejscowienie akcji w prosektorium obiecywało
naprawdę wiele, a początkowe sceny zapowiadały intrygujący film o koronerach
zmagających się z trudną do logicznego wyjaśnienia zagadką. Ale czym częściej odchodziliśmy
od stołu seksyjnego, im mniej pozostawało autopsji w "Autopsji...", tym
szybciej zanikało moje zainteresowanie, by koniec końców, niczym Jane Doe, całkowicie
umrzeć. Zabrakło tu wyrazistych bohaterów i skupienia się na którymkolwiek z
podejmowanych tematów. Zabrakło realnego strachu, czy choćby jakiegokolwiek napięcia. Film Øvredala sam powinien trafić w ręce koronerów, by ci spróbowali ustalić, jak doszło do tego, że całkiem obiecujący zamysł udało się w tak rozczarowujący sposób uśmiercić.
1/10
1/10
Komentarze
Prześlij komentarz