"Blair Witch Project" swoją premierę miało w styczniu 1999 roku. Przy budżecie 60
tysięcy dolarów udało mu się uzyskać wpływy w wysokości blisko 250 milionów. Ogromy
sukces przyczynił się do nagłej popularyzacji found footage i pozwolił w
przyszłości na powstanie takich hitów jak "Paranormal activity",
"Rec", "Cloverfield", "V/H/S" czy nawet
"Project X". Nie był to jednak pierwszy film tego typu, bowiem już w
1980 roku powstał dziś raczej mało emocjonujący "Cannibal Holocaust",
a i po nim swoje premiery miało jeszcze kilka innych. Ale to właśnie "Blair Witch Project" najsilniej zapisało się na kartach historii kina, swój
sukces zawdzięczając przede wszystkim znakomicie przeprowadzonej kampanii
promocyjnej. Ogłoszenie zaginięcia trójki studentów pojawiających się w filmie
na specjalnie stworzonej stronie internetowej, odpowiednie opatrzenie samego
materiału oraz, przede wszystkim, nakręcenie sfingowanego dokumentu "Curse
of the Blair Witch" złożyły się na naprawdę wiarygodną wizję, co
przyciągnęło ludzi do kin na całym świecie, niczym Amerykanów w 1938 przed
odbiorniki radiowe do słuchowiska "Wojna światów" Orsona Wellesa.
Mockdocument Daniela
Myricka i Eduardo Sáncheza poza całą swą viralową otoczką miał w sobie coś
jeszcze - był po prostu bardzo przemyślanym tworem. Bazując na niezwykle skąpej
fabule, wręcz ledwie szkicowej, udowodnił iż nie potrzeba wielkiego,
rozbuchanego scenariusza, gromadzącego multum wątków i dotykającego wielu
problemów, by wciągnąć widza w akcję na całą długość seansu. A akcji tej jest
naprawdę bardzo niewiele - oto trójka studentów, chcąc zrealizować dokument o
jednej z lokalnych legend, zapuszcza się wgłąb lasu i szybko się w nim gubi. I
to w zasadzie tyle, lwią część filmu przyjdzie nam obserwować ich rozpaczliwe
wędrówki między drzewami, zwijanie namiotów, kłótnie i próby opanowania coraz
większego lęku. Wydawałoby się, że żaden z tego horror - wszakże nie
uświadczymy tu ani jednej przerażającej zjawy, ucieczek przed bezwzględnym
oprawcą, niespodziewanie przemieszczających się przedmiotów czy czegokolwiek
innego, do czego byśmy byli już przyzwyczajeni. "Blair Witch Project"
postanowiło wykorzystać najoczywistszy ludzki mechanizm, po który dotąd twórcy
zdawali się jeszcze nie sięgać - najbardziej boimy się tego, czego nie widzimy
i/lub nie znamy. Cały nasz strach w tym filmie budowany jest przez poczucie
zagrożenia, a nie samo zagrożenie. O tajemnicach i mrocznych sekretach lasu
wiemy tyle co bohaterowie, czyli w zasadzie nic, i możemy jedynie się domyślać,
co czyha w gęstwinie. Utożsamiwszy punkt widzenia bohaterów z naszym, twórcy
mogli sobie pozwolić na ograniczenie bodźców do minimum - wystarczył cichy
dźwięk łamanych gałązek gdzieś w oddali, byśmy drżeli razem z Heather Donahue i
jej towarzyszami, bojąc się wyścibić głowę z namiotu. Tak jak oni, z niepokojem
brnęliśmy w to coraz głębiej, by finalnie nie otrzymać praktycznie żadnej odpowiedzi.
"Blair Witch Project" to kino nie pozbawione wad, jednak zdecydowanie
warte uwagi i... kontynuacji. Był on jednym z tych filmów, które aż domagały się
sequela, by ten mógł dołożyć brakujące elementy układanki, tworząc choć trochę
jaśniejszy obraz tego, co kryje las w Burkittsville.
Nie ma chyba osoby,
która zabierając się za recenzję "Blair Witch" wzięłaby pod uwagę
niechlubną "Księgę cieni: Blair Witch 2" z 2000 roku. I w zasadzie
słusznie, bowiem związku nie ograniczającego się do tytułu doprawdy trudno się
tam doszukać, a i przy tamtej produkcji trudno mówić o jakiejkolwiek jakości.
Problematycznie zaczyna się jednak robić, gdy teraz, po 16 latach, okazuje się,
że i kolejny film posiada w gruncie rzeczy ten sam problem.
Pomysł wyjściowy
"Blair Witch" jest dość typowy, ale obiecujący - główny bohater,
młodszy brat Heather z pierwszej części, postanawia ją po latach odnaleźć,
zachęcony filmikiem znalezionym w sieci. Zaopatrzony, chyba typowo dla
współczesnych dzieciaków, w masę elektroniki i lekkomyślną ekipę, rusza do
znanego nam już lasu. Jak łatwo się domyślić, sprzęt szybko zaczyna szwankować,
członkowie ekipy wpadają w panikę, a wiedźma zaciera ręce z radości, że znów
będzie mogła pozawieszać patykowe figurki na drzewach. Motyw poszukiwań
zaginionych przed laty zostaje szybko zastąpiony nerwowym bieganiem w kółko i
wręcz błagalnym oczekiwaniem na kolejne strachy. I do pewnego momentu, to znów
w zasadzie tyle. Niestety na każdym kroku, już od samego początku, widać
niedbalstwo z jakim został przygotowany scenariusz tej części. Fatalnie
napisane postaci, całkowicie pozbawione osobowości, wykonują automatyczne
ruchy, coraz bardziej oddalając się od choćby iluzji logicznych zachowań, swoje
motywacje czy decyzje w pełni podporządkowując kolejnym punktom w dziurawej
fabule.
Los żadnej z postaci
nie jest w stanie w choć najmniejszym stopniu zainteresować, zwłaszcza że w
niektórych momentach jest ich aż sześć. W filmie opierającym się na chaosie,
taka liczebność jest sama w sobie zgubna, zwłaszcza gdy każdej z nich nie
poświęcimy dostatecznie dużo czasu na ekspozycję, o rozwoju postaci nie
wspominając. Dodatkowym obciążnikiem jest tu sposób realizacji idei found
footage. W pierwszej części dysponowaliśmy dwoma kamerami - jedną nagrywającą
obraz monochromatyczny oraz drugą rejestrującą kolor. W "Blair Witch"
kamer mamy bodaj dziewięć (w tym drona!), z czego obraz z sześciu z nich nie
różni się absolutnie niczym - pochodzi on z czegoś na kształt słuchawek
bluetooth, które bohaterowie mają cały czas przy sobie. Z tego powodu
rozróżnienie z którym z bohaterów aktualnie przebywamy urasta do rangi
wyzwania, zwłaszcza gdy ci postanawiają wypełnić jeden z warunków typowego
horroru - rozdzielają się. Cóż, młodzi są, niedoświadczeni, seans
"Krzyku" dopiero przed nimi. Zadanie domowe ze znajomości prawideł
gatunku odrobili natomiast twórcy, reżyser Adam Windgard oraz scenarzysta Simon
Barrett, tyle że wykorzystali tę wiedzę w najmniej oczekiwany przeze mnie
sposób - powpychali do swojego filmu od groma dawno wyświechtanych motywów,
czyniąc z tej obiecującej kontynuacji dzieło nawet nie tyle nieświeże, co
niespójne i zwyczajnie głupie. Zamiast podniecenia z powodu rozszerzenia
uniwersum i prób odpowiedzi na wiszące od lat w próżni pytania, poczułem się
prawdziwie oszukany. Jak w przypadku drugiego "Reca" i pojawiających
się tam motywów egzorcystycznych, czy też słysząc o midichlorianach w
"Gwiezdnych wojnach".
Dzieło Windberga
gwałci i grzebie poprzednika nie tylko fabularnie, a również jeśli chodzi o
klimat. W kontynuacji nie zostało zupełnie nic z ogólnego poczucia niepokoju budowanego
na bazie subtelnych i drobnych przesłanek. Tu wszelki strach oparty jest
wyłącznie na najprymitywniejszych jumpscare'ach i na widowiskowości. W '99
straszyły nas łamane gałązki, teraz dostajemy całe drzewa walące się jedno po
drugim. Wtedy przerażała sama ciemność i obawa przed tym, co może się wyłonić z
mroku, dziś groza przybiera formę zdecydowanie bardziej materialną, widzialną.
Przez co czar pryska, wyjątkowość zostaje zatracona i tym sposobem "Blair Witch" zaczyna przypominać każdy inny horror. Ostatnie paręnaście minut
seansu towarzyszyło mi podobne wrażenie, jak przy oglądaniu "Znaków"
Mela Gibsona - pokazano za dużo. Bohaterowie na całe szczęście nie noszą
czapeczek z aluminium, ale postarano się, byśmy mimo to mieli z czego się
śmiać. Tak, film o mitycznej wiedźmie z Blair posiada wstawki komediowe. Nie
jest ich na szczęście wiele, ale sama ich wymuszona obecność budzi u mnie wiele
zastrzeżeń.
Trudno mi pojąć,
dlaczego ten film w ogóle powstał. "Blair Witch Project" co prawda
potrzebował kontynuacji, ale po tylu latach zdaje się być już za późno - widownia
się zmieniła, jej oczekiwania również, a sam pierwowzór stał się ikoną, z którą
jakakolwiek polemika prowadzić może wyłącznie do zszargania dobrej sławy klasyka.
Jako fan pierwszej części mam ogromny żal do autorów, że wydali na świat twór tak
niedopracowany i pozbawiony zaangażowania, nie wnoszący nic nowego poza
kolejnymi pytaniami, wtórny i niepotrzebny, a do tego chaotyczny i źle zagrany.
Przypomina to odrobinę sytuację z "Terminator: Genisys", tyle że w
tamtym przypadku byłem w stanie przymknąć oko na wiele wpadek ze względu na
postać kultowego Arnolda. Jedynym znakiem rozpoznawczym "Blair Witch Project" są złożone z czterech patyków tajemnicze figurki. Ich pojawienie
się w kontynuacji, to zdecydowanie za mało, bym poczuł sentyment. Dlatego niech
lepiej wiedźma zostanie w swoim lesie, a Wasze pieniądze w kieszeniach.
1/10
1/10
CINEMAcieju,
OdpowiedzUsuńGratuluję recenzji! Jest napisana bardzo dobrym językiem, czyta się lekko i przyjemnie.
Wyrazy uznania,
ja.