Z Martą
Czarnecką, jedną z malarek odpowiedzialnych za stworzenie filmu "Twój Vincent", rozmawiam w pubie Van Gogh, przy Żydowskiej 12 w Poznaniu.
Maciej Karwowski:
Spotykamy się ze względu na Twój film, do tego w nieprzypadkowym miejscu,
bowiem otaczają nas naścienne reprodukcje Van Gogha. A jeszcze słyszałem, że
korzystaliście z farb "Van Gogh".
Marta Czarnecka: To nie było tak,
że producenci wzięli je tylko dlatego, że się tak nazywają. Przeprowadzili
testy, badali jak farby różnych marek zachowują się w różnym świetle po
sfotografowaniu. Farby z serii "Van Gogh" firmy Talens miały
najlepszą proporcję jakości do ceny. Później przemieniło się to we współpracę i
finalnie są oficjalnym partnerem filmu.
M.K.: Za kilka
dni "Twój Vincent" będzie
miał swoją premierę w Danii i Izraelu, to kolejne kraje z bardzo długiej listy.
Jak się czujesz jako współtwórczyni tak głośnego i popularnego dzieła?
M.C.: To chyba nie
mieści mi się w głowie. (śmiech) Gdy zgłaszałam się do udziału, myślałam, że
byłoby super, gdyby jakieś studyjne kino w ogóle go zagrało i mogłabym wziąć na
niego rodzinę. Naprawdę nie spodziewałam się, że to będzie tak szeroka
dystrybucja, sądzę, że nikt się nie spodziewał. Nie znam się na tym, ale
czytałam, że sprzedaż filmu do 135 krajów przez reżyserkę, która debiutuje w
pełnym metrażu, to istny fenomen!
M.K.: Los, jaki
wróżyłaś "Twojemu Vincentowi",
wstępnie spotkał "Idę".
Jednak gdy gruchnęła informacja o nominacji, a potem wygraniu Oscara, został
wznowiony i nagle wszyscy zapragnęli go zobaczyć. Wy niestety Oscara nie
dostaliście, ale Wasz film i tak cały czas wraca w ramach różnych pokazów – jak
choćby Kino Konesera w Heliosie, na którym się poznaliśmy.
M.C.: Do tej
prezentacji doszło dość spontanicznie. Jakiś czas wcześniej nauczyciele i uczniowie
gimnazjum (obecnie szkoły podstawowej), w którym przez rok uczyłam plastyki
jeszcze zanim zaczęłam pracę przy "Twoim
Vincencie", zaprosili mnie, abym podczas specjalnego spotkania
opowiedziała im o swojej pracy przy filmie, a później pojechaliśmy razem do
kina. Jedna z nauczycielek pochwaliła się mną obsłudze i oni również mnie
zaprosili.
M.K.: Wiem, że
każdy Cię o to pyta, ale również muszę to zrobić – jak trafiłaś do ekipy
realizującej "Twojego Vincenta"?
M.C.: Wydaje mi się,
że pierwszy raz usłyszałam o nim w styczniu 2014 roku, gdy jeszcze zbierali
fundusze na Kickstarterze. Później, gdy uczyłam plastyki w gimnazjum w
Kostrzynie, wspomniałam moim uczniom, że taki film powstaje i prawdopodobnie
niedługo będzie w kinach, więc możemy się razem wybrać. Myślałam, że to już
jest na tak zaawansowanym etapie produkcji.
M.K.: W jednym
wywiadzie z 2014 bodaj Dorota zapowiadała, że film będzie gotowy na następny
rok, na premierę w Cannes.
M.C.: Jeszcze nie
wiedzieli, ile to roboty. (śmiech) Początkowo to w ogóle miał być 7-minutowy
autorski projekt Doroty, ale Hugh ją zachęcił do rozbudowy pomysłu. Po tym, jak
odeszłam ze szkoły, przez kilka miesięcy zajmowałam się różnymi projektami
graficznymi w domu, malowałam kopie obrazów na zamówienie. W listopadzie 2015
przyjaciółka przysłała mi zdjęcie plakatu dotyczącego rekrutacji na malarza do
"Twojego Vincenta". Byłam
przekonana, że to już nieaktualne, ale dla pewności zadzwoniłam do nich.
Potwierdzili, że nadal szukają malarzy. Cały następny dzień przygotowywałam
moje portfolio dla nich. Strasznie długo czekałam na odpowiedź, więc czułam, że
pewnie moje prace były za słabe. W końcu dostałam maila, że zapraszają na
testy. Mogłam wybrać, czy pojadę do Wrocławia, czy do Gdańska. Powiedzieli mi,
że w Gdańsku poznam malarzy pracujących przy filmie, więc nie trzeba mnie było
bardziej zachęcać. Przez trzy dni po osiem godzin dziennie miałam przemalowywać
pojedyncze klatki w stylu van Gogha. Chodziło o zrobienie jak największej
ilości klatek, zachowując przy tym czystość koloru i styl. Sprawdzali, czy
jesteśmy w stanie załapać, o co chodzi w animacji. Optymalnym rezultatem
byłoby, gdybym namalowała 7 klatek. Namalowałam 5, więc nie miałam gwarancji,
że dostanę się dalej. Zadzwonili, gdy jeszcze byłam w drodze powrotnej do
Poznania. Na początku lutego 2016 zaczęłam 3-tygodniowe intensywne szkolenie.
Malowaliśmy przez 6 dni w tygodniu po 10 godzin dziennie. Przez pierwszy
tydzień każdy wykonał dwie kopie obrazów van Gogha, które potem były centymetr
po centymetrze porównywane ze zdjęciami oryginałów – czy zgadzają się barwy,
pociągnięcia pędzla, kierunki, faktura, prześwity niezamalowanego płótna itd.
Kolejne dwa tygodnie to już była animacja. Każdy z uczestników dostał to samo
ujęcie do przemalowania.
M.K.: Jakie to
było ujęcie?
M.C.: Jak Armand
rozmawia ze swoim ojcem - listonoszem w kawiarni. Na screeningu wszyscy
wybuchali śmiechem podczas tej sceny, bo każdy wspominał, jak się z nią zmagał
na szkoleniu. Moja grupa była ponoć pierwszą, z której wszyscy zostali
przyjęci. Katia i Tania Ocheredko, bliźniaczki z Ukrainy, które potem mieszkały
ze mną, zostały przyjęte do pracy przy filmie przed ukończeniem szkolenia, były
tak dobre.
fot. Bartosz Armusiewicz
M.K.: A jak było
z przydziałem ujęć? Były jakieś roszady?
M.C.: Raczej było tak,
że jak ktoś zaczynał jakieś ujęcie, to malował je do końca. Zdarzyło mi się pod
koniec prac nad filmem, w listopadzie, kończyć ujęcie za kolegę. Malował cały
czas ujęcia czarno-białe i na koniec dostał kolorowe. Stwierdził, że się w tym
nie czuje i zrezygnował. Kończyłam za niego 6 ostatnich klatek. To było trudne.
Zdecydowanie łatwiej jest zaczynać coś samemu, niż wchodzić w czyjąś pracę. Tym
bardziej, że to ujęcie było malowane na wcześniej używanym podobraziu – bo tło
było to samo – farba była już zaschnięta, więc pojawiały się trudności
techniczne, trzeba było skrobać.
M.K.: Każde
ujęcie, nieważne ile by nie trwało, było malowane wyłącznie na jednym
podobraziu?
M.C.: W większości
przypadków tak. Zwykle do każdego ujęcia było jedno podobrazie, które było
przykręcone śrubami do metalowej konstrukcji w PAWS-ie. Ale oczywiście zdarzały
się wyjątki przy dłuższych ujęciach, gdy były rozdzielane pomiędzy kilku
malarzy. Jednak założenie było takie, że jedno ujęcie to jedno podobrazie i
przemalowujemy obraz tyle razy, ile klatek jest w ujęciu.
M.K.: Więc
musieliście mazać czasem po milion razy? To Twoje jedno ujęcie z deszczem, wg
tego, co mówiłaś w Heliosie, przemalowywałaś 144 razy. Łoł.
M.C.: Są dłuższe
ujęcia! (śmiech) To ujęcie z deszczem było o tyle łatwiejsze, że na początku
ruch jest niewielki.
M.K.: Ale potem
już sporo!
M.C.: Tak, każdą
kroplę deszczu trzeba było nanieść na kolejnej klatce w innym miejscu. A nikt
nam nie mówił, jak technicznie sobie z tym poradzić. Trzeba było samemu
wymyślać sposoby, aby uzyskać jak najlepszy efekt. By nie niszczyć tła przy
zmazywaniu kropel, postanowiłam nie dodawać olejków do farby, żeby w tych
miejscach, gdzie nie będzie ruchu, tło wyschło zupełnie. Dzięki temu łatwiej mi
było ścierać świeżą farbę (deszcz) z tej zaschniętej (tło).
M.K.: Skoro na
sam koniec pracy zostawaliście wyłącznie z ostatnią klatką, na pewno rodziło to
poczucie niszczenia własnej pracy.
M.C.: Tak, czasami
trochę ciężko było zmazać to, co się namalowało. Zwłaszcza jeśli trwało to
długo. Ale wiedzieliśmy, że i tak najważniejsze jest zdjęcie, bo to ono
"gra w filmie". Jedyna trudność była taka, że jeśli coś zostało
namalowane, sfotografowane, przemalowane, to już nie można było do tego wrócić.
A przynajmniej było to trudne. Z tym ujęciem kolegi miałam taką sytuację, że
chciałam je szybko dokończyć, więc zostałam dłużej w pracy i zrobiłam chyba
wszystkie 6 klatek w jeden wieczór, bez zatwierdzania przez Dorotę. Okazało
się, że na policzku Adeline wszedł mi lekko pomarańczowy kolor i gdy przyszłam
następnego dnia do pracy, gotowa do robienia kolejnych rzeczy, dowiedziałam się
od supervisora, że 4 klatki mam
cofnięte. Musiałam zmazać to, co było namalowane i cofnąć się o kilka faz
ruchu. Na szczęście ten ruch nie był za duży. Ale cofnąć się jest znacznie
trudniej, bo trzeba uzupełnić farbę w tle, a przecież nie może być widać w
filmie, że nagle tło się zmienia. To chyba był moment mojego największego
kryzysu. Ale oczywiście dokończyłam to ujęcie.
M.K.: Nic nie
było poprawiane komputerowo?
M.C.: Były jakieś
drobne poprawki, nie dało się uniknąć niektórych rzeczy. Na przykład zdjęcia
musiały być czyszczone z kurzu – jak malujesz przez ileś miesięcy, kurz osiada
na farbie i po zrobieniu zdjęcia pojawiają się białe kropeczki. W PAWS-ach
mieliśmy halogeny, które działały wiele godzin dziennie przez wiele tygodni,
więc żarówki się często przepalały. Były takie historie, że po zmianie
okazywało się, że choć żarówka taka sama, zdjęcie jest np. zbyt jasne w
porównaniu z poprzednim. Dlaczego? Bo na żarówce nie było kurzu. Takie rzeczy
trzeba było wyrównać komputerowo.
M.K.: Wiele jest
w filmie dostrzegalnych smug ciągnących się za postaciami. Czemu tego typu
rzeczy nie były czyszczone?
M.C.: Troszeczkę były.
Bywały takie ujęcia, które malowano bardzo długo, farba tła zdążyła zaschnąć,
więc gdy postać się przesuwała, zostawała bardzo mocna faktura. To by
przeszkadzało w oglądaniu.
M.K.: Gdy wejdzie
się już w historię, łatwo przestać to dostrzegać, ale na początku bardzo mnie
to raziło.
M.C.: To właśnie dowód
na to, że to jest namalowane.
M.K.: Tak
myślałem, że o to Wam chodzi. W tej kwestii zastanawia mnie również klatkarz.
12 klatek na sekundę zamiast tradycyjnych 24. To z czystej oszczędności czy po
to, by widz mógł się ponapawać obrazami?
M.C.: Nikt mi tego
nigdy nie wyjaśniał, jednak sądzę, że skoro malowanie filmu z 12 klatkami
trwało dwa lata... (śmiech) Poza tym gdyby tych klatek i przemalowań było
więcej, migotanie byłoby trudniejsze do zniesienia.
M.K.: Istnieją
jakieś wycięte sceny?
M.C.: Podobno jakieś
są. Mówiłam kiedyś Dorocie, że na końcu powinny być takie gagi z planu (śmiech)
– Armand myli się w swojej kwestii albo idzie i się przewraca. I to wszystko
namalowane.
M.K.: Zrobiono
tak w "Toy story 2", na
napisach wrzucili w pełni zanimowane sceny, które udawały wpadki na planie.
Niesamowicie zabawna rzecz.
M.C.: Zakończenie
naszego filmu jest poruszające, więc taki zabieg popsułby efekt. Ale uważam, że
byłoby to świetne, może jako dodatkowy filmik do internetu. Ostatnio czytałam
wywiad z innym naszym malarzem i moim kolegą z PAWS-a naprzeciwko, Mariuszem
Makselem. Mówi tam, że domalował coś, co się pojawia na ułamek sekundy i tylko
on, wiedząc, gdzie i kiedy szukać, jest w stanie to wyłapać. Wielu malarzy
robiło też osobne mini-animacje na marginesach wokół obrazów, dla zabawy. Mi
też się zdarzało. Zanimowałam motyla z origami, którego przyklejałam w różnych
miejscach, tworząc iluzję ruchu. Wlatuje, kręci się, a potem rozpryskuje na
gwiazdki.
M.K.: Nie
uważasz, że lepiej byłoby zrobić film, który bazowałby wyłącznie na technice
van Gogha, ale nie stanowił przemalowywania zdjęć nakręconych na
green-screenie? Czy nie za bardzo wyzierają z tych obrazów realni ludzie? Van
Gogh malował przecież niedokładnie.
M.C.: W ujęciach, gdzie
można było to zrobić, autorzy starali się odwzorować oryginalny styl van Gogha:
oddalone postaci są niedokładne, namalowane ekspresyjnie; natomiast tam, gdzie
chodziło o emocje, trzeba było namalować te postaci precyzyjniej, wciąż jednak
w oparciu o styl oryginalnego portretu. Myślę, że nagrania z udziałem aktorów,
którzy wiedzą jak oddać emocje i użyczają bohaterom filmu swej mimiki czy ruchu
ciała, były w pewnym sensie niezbędne, ponieważ nawet malarz, który jest
świetnym kopistą, niekoniecznie musi wiedzieć, jak animować postać. Mało kto
jest w stanie wyobrazić sobie ruch postaci czy mimikę - klatka po klatce -
zanim ją namaluje, zwłaszcza jeśli nie miał wcześniej do czynienia z tworzeniem
animacji, jak większość naszych malarzy. Poza tym nagrany głos postaci musiał
się zgadzać z ruchem ust (w wersji oryginalnej - angielskojęzycznej). Dlatego
praca aktorów była niezbędna. Douglas Booth, kiedy był u nas w studio,
wypowiadał się, że to dla niego niesamowite, że na ekranie jest nie tylko jego
aktorstwo, ale też praca malarza. Że to gra razem w filmie.
M.K.: Jak Ci się
w ogóle podoba "Twój Vincent"?
Który raz go teraz widziałaś? Którą wersję językową wolisz?
M.C.: Myślę, że między
8 a 10. Zwykle oglądam filmy z oryginalną ścieżkę dźwiękową i napisami, ale w
tym przypadku wolę wersję z dubbingiem, bo napisy odwracają uwagę od obrazu. A
co sądzę o filmie? Myślę, że nawet gdybym nie brała udziału, to byłabym nim
mocno zainteresowana i poruszona. Lubię biografie, zwłaszcza artystów i łatwo
się wzruszam – płakałam podczas czytania "Pasji życia" Irvinga Stone'a. Jako, że brałam udział w
produkcji, nie potrafię na niego spojrzeć obiektywnie. Dla mnie ma dodatkową
warstwę w postaci wspomnień – gdy patrzę na ujęcia, widzę moich przyjaciół -
malarzy, wiem, kto je malował, jak długo, co przechodził, z czym się zmagał.
M.K.: Na pewno
czytałaś opinie o filmie i trafiłaś na krytykę wobec scenariusza. Ponoć nawet
współscenarzysta Jacek Dehnel narzekał na finalny efekt.
M.C.: Sądzę, że każdy
z nas dostrzega tam milion rzeczy, które można by poprawić albo po prostu
zrobić inaczej, zawsze tak jest. Ile głów, tyle opinii. Nie zajmuję się
pisaniem, więc trudno mi powiedzieć, co trzeba by poprawić w scenariuszu, żeby
zadowolić wszystkich. Osobiście bardzo lubię filmy, które posiadają wątek
kryminalny czy w ogóle motyw zagadki. No, przy 10. seansie faktycznie dłuży się
momentami (śmiech), ale ja też na inne rzeczy zwracam uwagę. Bardzo lubię
zamknięcie filmu i to dopowiedzenie dalszych losów bohaterów, ponieważ to
pokazuje, że to nie są fikcyjne postaci, tylko osoby, które żyły kiedyś
naprawdę.
M.K.: Znasz
"Młyn i krzyż"?
M.C.: Znam. To na pewno
nie jest film, na który się idzie do kina, żeby miło spędzić wieczór. To
bardziej przeżycie, wejście w atmosferę.
M.K.: Przyświeca
mu podobny cel co "Twojemu
Vincentowi" – próbuje ożywić obraz. U Majewskiego to jeden obraz
Bruegela, u Was to cała twórczość van Gogha. Majewski starał się dopowiedzieć
historię bohaterów "Drogi krzyżowej",
Wy nie koncentrujecie się na jednym obrazie, a niektóre sceny są wręcz
pretekstowe, byle tylko pokazać kolejne dzieło. Ale i tak uważam, że znacznie
sprawniej sobie radzicie z oddaniem ducha twórczości malarza. Jest to faktyczna
próba zrozumienia autora, a nie takiej artystycznej masturbacji.
M.C.: W "Młynie i krzyżu" jednak występują
aktorzy. W "Vincencie" jest
wejście totalne w technikę artysty – film opowiada historię poprzez jego
obrazy, jego stylem, może dlatego jest to pełniejsze. Wiem, że są zarzuty wobec
naszego filmu, że to takie chodzenie od postaci do postaci i przepytywanie; że
to może nudne i się wlecze. Ale fabuła jest podyktowana obrazami i biografią
van Gogha, jedno z drugiego wynika. Nie można stworzyć filmu akcji na podstawie
biografii van Gogha.
M.K.: Sądzę, że
nie tego oczekiwali ci, którzy wystosowywali te zarzuty. (śmiech) Widziałem
niedawno film dokumentalny "Chińscy
van Goghowie" – opowiada o chińskiej dzielnicy malarzy, którzy hurtowo
tworzą kopie obrazów głównie van Gogha właśnie. Oryginały znają jedynie z
maluteńkich zdjęć. Kilku z nich jedzie do Amsterdamu, gdzie przekonują się, że
prace ich mistrza w rzeczywistości wyglądają zupełnie inaczej. Spotykają się
też ze swoim stałym klientem i są zdziwieni, że ten nie posiada galerii, tylko
ich reprodukcje sprzedaje w maleńkim sklepie z pamiątkami i to po cenach 8 razy
wyższych. Dociera do nich, że przez całe życie kontaktu ze sztuką nie
namalowali niczego swojego. Rodzi to jedno ważne pytanie – czy kopista jest
artystą?
M.C.: Dobre pytanie.
To, co wykonuje kopista, nie jest jego własną wizją, jest powtórzeniem czegoś,
co już powstało. Ale pytanie, czy ktoś próbuje zinterpretować dany obraz na
swój sposób i tworzy coś nowego, własnego, jedynie zainspirowanego czyjąś
twórczością (jak to robił van Gogh z obrazami Milleta - i dziś obrazy van Gogha
są bardziej znane niż te pierwowzory), czy też stara się zrobić jak
najwierniejszą kopię. Ta oczywiście wymaga technicznych umiejętności, natomiast
nie można jej traktować jak dzieła autorskiego.
Podobnie traktuję swój udział w tym filmie. Były tam rzeczy, przy których można było zaszaleć, puścić wodze fantazji (na przykład na referencjach nie było widać, jak się układa dym papierosowy, więc mogłam sobie sama go wymyślić). Ale jak najbardziej przyjmuję, że była to praca odtwórcza i moim zadaniem było naśladować jak najwierniej styl Vincenta i wpasować się w wizję autorki - Doroty Kobieli - i od początku o tym wiedziałam.
Podobnie traktuję swój udział w tym filmie. Były tam rzeczy, przy których można było zaszaleć, puścić wodze fantazji (na przykład na referencjach nie było widać, jak się układa dym papierosowy, więc mogłam sobie sama go wymyślić). Ale jak najbardziej przyjmuję, że była to praca odtwórcza i moim zadaniem było naśladować jak najwierniej styl Vincenta i wpasować się w wizję autorki - Doroty Kobieli - i od początku o tym wiedziałam.
M.K.: Co uznajesz
za sukces artystyczny?
M.C.: Myślę, że sami
wobec siebie jesteśmy najbardziej wymagający, więc zawsze jest poczucie, że
można było coś zrobić lepiej. Nigdy ne ma pewności, czy to, co tworzymy, jest
dobre. Sztuka jest subiektywna. Zawsze jest ryzyko, że innym się nie spodoba -
pytanie, czy musi? Bo czy tworzymy dla innych, czy z wewnętrznej potrzeby?
Wszystko zależy od tego, jak indywidualnie każdy do tego podchodzi i czego oczekuje. Dla jednego sukces artystyczny jest wtedy, kiedy robi to, co kocha i ma satysfakcję z tego, co tworzy, nawet jeśli głoduje całe życie. Bo nie rezygnuje ze swojej twórczości po to, żeby dorabiać, robiąc coś, co go nie interesuje, tylko może się w pełni poświęcić pasji. Dla kogoś innego sukcesem będzie utrzymywanie się ze swojej twórczości, nawet jeśli czasem idzie na kompromis, by zadowolić klienta. Ale to chyba bardziej jest sukces finansowy, a nie artystyczny. Poza tym to są dwie skrajności. Oczywiście idealnie jest wtedy, gdy tworzymy to, co dyktuje nam serce, podążamy za tym, co nas pasjonuje, jesteśmy autentyczni, rozwijamy się, ale przy okazji możemy się z tego utrzymać.
Wszystko zależy od tego, jak indywidualnie każdy do tego podchodzi i czego oczekuje. Dla jednego sukces artystyczny jest wtedy, kiedy robi to, co kocha i ma satysfakcję z tego, co tworzy, nawet jeśli głoduje całe życie. Bo nie rezygnuje ze swojej twórczości po to, żeby dorabiać, robiąc coś, co go nie interesuje, tylko może się w pełni poświęcić pasji. Dla kogoś innego sukcesem będzie utrzymywanie się ze swojej twórczości, nawet jeśli czasem idzie na kompromis, by zadowolić klienta. Ale to chyba bardziej jest sukces finansowy, a nie artystyczny. Poza tym to są dwie skrajności. Oczywiście idealnie jest wtedy, gdy tworzymy to, co dyktuje nam serce, podążamy za tym, co nas pasjonuje, jesteśmy autentyczni, rozwijamy się, ale przy okazji możemy się z tego utrzymać.
M.K.: Chyba
robienie rzeczy od linijki, choćby nie wiem jak precyzyjne i doskonałe to było,
na dłuższą metę raczej męczy, niezależnie od zadowolenia finansowego. Gdybyś Ty
miała kopiować jeszcze kolejne lata van Gogha, na pewno by Cię to męczyło.
Pewnie już teraz masz trochę go dość, prawda?
M.C.: Nie aż tak.
(śmiech) Minęło już trochę czasu i raczej nie miałabym awersji do wykonania
kopii na zlecenie. Ale gdybym miała to robić jeszcze przez kilka lat, zapewne
musiałabym przeplatać van Goghi innymi rzeczami. Może samo przemalowywanie było
żmudne, ale ja traktuję ten projekt jako okazję do rozwoju w wielu dziedzinach.
Np. do poszerzenia umiejętności technicznych w malarstwie. A jeszcze animacja,
z którą nie miałam wcześniej do czynienia – to kolejna rzecz, którą otrzymałam
w pakiecie. O specyfice pracy i cudownej atmosferze w studiu, wśród
kilkudziesięciu wiecznie umorusanych farbą malarzy nie wspominając! To była
wspaniała przygoda, więc nie protestowałabym, gdyby mi ktoś znów zaproponował
udział w podobnym projekcie. Oczywiście... na jakiś czas.
M.K.: W jakiej
dziedzinie czujesz się najlepsza? Podejmowałaś się wielu – haft, malarstwo,
rysunek, w tym ilustracje. Czym chcesz się zająć w najbliższych latach?
M.C.: To dla mnie
trudne pytanie, bo czuję, że nie jestem jeszcze zdefiniowana. To pewnie wiąże
się z tym, że kończyłam edukację artystyczną, więc nie miałam takiego
szerokiego spektrum i takiej ilości godzin przedmiotów artystycznych jak ktoś,
kto kończył kierunek nastawiony na kreację w jakiejś konkretnej dziedzinie
sztuki (miałam za to dużo zajęć teoretycznych – psychologię, pedagogikę,
metodykę sztuki itd.). Zawsze rysunek był bliższy mojemu sercu niż malarstwo.
Na studiach nie lubiłam malować. Może nie trafiłam w odpowiednim czasie na
kogoś, kto by mną odpowiednio pokierował. Zawsze natomiast czułam się pewnie w
rysunku. Dlatego, gdy zgłaszałam się do pracy przy "Vincencie", to z myślą, że chciałabym malować ujęcia
czarno-białe. Okazało się, że większość malarzy je preferuje! Mało było
specjalistów, którzy umieliby oddać styl van Gogha, tę fakturę i impasty. Gdy
to usłyszałam podczas szkolenia, wzięłam sobie za punkt honoru, że im pokażę,
jak te impasty mają wyglądać! (śmiech).
Jeśli
chodzi o moją najbliższą przyszłość, to na razie kończę różne zlecenia, w tym
ilustracje do książki. Po udziale w "Vincencie"
mam ochotę malować swoje rzeczy. Ale to też nie jest tak, że teraz będę się
chciała zająć wyłącznie malarstwem. Sądzę, że będę szukała jeszcze jakiś czas
(albo całe życie?) i próbowała nowych rzeczy. Lubię próbować.
Komentarze
Prześlij komentarz